10 lipca 2022

Karlsruhe i Ren – to już ostatni dzień w Niemczech

Wyruszyłem z kempingu o dosyć przyzwoitej porze, bo jeszcze przed dziewiątą. Oczywiście, by tradycji stało się zadość, droga zaraz zaczęła piąć się w górę. Ale dosyć łagodnie i między winnicami, co stanowiło już samo z siebie atrakcję. Po drodze do Eppingen wzdłuż jakiegoś takiego starego kamiennego ogrodzenia dojrzewały sobie jeżyny. Co ja mówię, były już dojrzałe, czarne jak węgiel, co mnie nawet zdziwiło, bo przecież w Polsce dojrzewanie jeżyn przypada na połowę sierpnia. Wyobraźcie sobie pobocze dosłownie czarne od jeżyn. Zatrzymałem się i najadłem jak mało kiedy, bo wiele z nich miałem dosłownie w zasięgu oka i ręki. Śniadanie full wypas!
Za Eppingen, w kolejnej wiosce o dźwięcznej nazwie Sulzfeld, wszystko dookoła świadczy o wyrobie win – nie tylko okoliczne wzgórza, ale również ślicznie zdobione budynki przetwórni, z wymownymi hasłami na murach.
Wreszcie w lesie, na rozstaju dróg, zatrzymuję się po raz kolejny, tym razem na kawę. Zachęca do tego przydrożny stół z ławami. Regularna trasa rowerowa, w dodatku niedziela rano i wyśmienita słoneczna pogoda, dlatego, w międzyczasie, różni rowerzyści przetaczają się z lewa na prawo i z prawa na lewo. Mały tłumek.

W pewnym momencie podjeżdża jakiś taki starszy ode mnie jegomość z aparatem i zaczyna mi robić zdjęcia. Nazywa się Wolf. Wymieniamy się kontaktami, obiecuje przesłać zdjęcia i pyta o trasę. Coż z tego, kiedy do dziś się nie odezwał. Drogi Wolfie, jeśli kiedyś przeczytasz ten odcinek, wiedz, że czekam z utęsknieniem na Twoje fotografie!
Dałem nawet Wolfowi moją nową wizytówkę, żeby o mnie pamiętał. No właśnie, temat wizytówek rowerowych chodził za mną jak cień od kilku lat a ostatnio najmocniej znów ujawnił się, kiedy w ubiegłym roku spędzałem burzowy wieczór na kempingu w Krems i nie miałem czego rozdać. Po raz już nie wiem który żałowałem wówczas, że nadal nie dorobiłem się wizytówek z prawdziwego zdarzenia. Pamiętałem o tym i na początku roku postanowiłem to zmienić: zamówiłem sobie takie zajefajne powlekane dwustronne, z kodem QR do bloga na awersie i listą nicków w serwisach społecznościowych na rewersie. Tym razem jednak byłem już przygotowany i mogłem bezproblemowo zaistnieć, a przynajmniej nie zostać zapomnianym (no właśnie: czyżby? 🤔)
Po krótkiej rozmowie dosiadam Gertrudy i gnam dalej między winnicami i wzgórzami. Dzięki naprawdę udanej pogodzie i wakacjom w pełni, sporo miejscowych postanowiło dziś spędzić weekend na festiwalu szwabskiej muzyki w Büchenau. Trafiła mi się okazja, dlatego zatrzymałem się na pół godziny, by poczuć klimat miejscowego folkloru i jakże pieczołowicie w tym regionie kultywowanej tradycji.
Posłuchajcie sobie:


Po kilku chwilach odchamienia, wsiadam znów na rower i z przyjemnością odkrywam, że teren całkowicie się wypłaszczył. Co ja mówię, jest nawet lekko w dół! W pewnym momencie wkraczam na teren lasu Hardt na północ od Karlsruhe – to ogromne przestrzenie z prostą, szeroką leśną drogą. Trochę to jak przejazd Zakazaną do Rud Raciborskich: prawie dziesięć kilometrów bez jednego zakrętu, bez ruchu samochodowego, tylko płaska, wyasfaltowana ścieżka leśna.
Zwieńczenie tej drogi wypada przy pałacu w Karlsruhe. To naprawdę okazała, choć wcale nie taka stara (XVIII w.) budowla, zaprojektowana w stylu baroku francuskiego. Oprócz samej budowli, niezwykle okazale prezentuje się angielski ogród krajobrazowy. Oprócz wielu rzadkich gatunków drzew znajdują się tu dzieła sztuki, pomniki i fontanny z różnych epok – od baroku do współczesności.
Na terenie pałacowym zupełnym przypadkiem trafiam na Polaków z Dąbrowy Górniczej. Podczas krótkiej rozmowy utwierdzają mnie w przekonaniu, że bajpas Stuttgartu był całkiem dobrym pomysłem, bo w tym mieście naprawdę nie ma co zwiedzać.
Kiedy wyjeżdżam z miasta, jest już szesnasta. Kilka ostatnich spojrzeń na centrum miasta i jego rubieże, i już mnie nie ma.
Dobrze byłoby dojechać do kempingu w Kehl, choć przy takim założeniu nie mam zrobionej jeszcze nawet połowy drogi – przejechałem 60, a pozostało 80 kilometrów. Trzeba po prostu spiąć poślady i wycisnąć ile się da do tej dziewiątej wieczorem. Na szczęście sprzyja mi zarówno wiatr, jaki teren. Ostatecznie daję radę: na kempingu w Kehl pojawiam się tuż przed 21:00.
Przy czym, jadąc na południe wzdłuż Renu, ale jednak nie po wale, mam pewien niedosyt: tyle Renu w pobliżu, a ja go nawet nie widzę, bo mykam asfaltami przez okoliczne wsie, byle tylko zdążyć przed wieczorem. Jedyny zysk to momentami śliczny widok na wzgórza Schwarzwaldu. Polacy mieli Jana z Czarnolasu, a Niemcy – Klinikę w Schwarzwaldzie 😉 Pamiętacie ten serial?
A dlaczego akurat Kehl? Bo to jedyny sensowny kemping w pobliżu, a stąd już rzut beretem do Strasburga. A to z kolei oznacza, że Bundesrepublice będę mógł jutro powiedzieć Auf Wiedersehen.
Na miejscu spotykam kilku fajnych ludzi, w tym rodzinę turecką z Denizli – rodziców, którzy wiozą swoją jedyną córkę na studia do Strasburga. Dziewczyna robi za tłumacza, bo sama płynnie posługuje się angielskim i francuskim, a rodzice (cirka w moim wieku) ani me, ani be, poza tureckim.
Później dojeżdżają też Polacy spod Wrocka, którzy – zawiedzeni kempingiem miejskim w Strasburgu – cieszą się, że po niemieckiej stronie jest tak rozległy obiekt, na którym mimo sporego obłożenia, nadal nie trzeba przejmować się wolnym miejscem. Dlatego też kemping w Kehl polecam. Wydaje się naprawdę godny uwagi, jeśli ktoś akurat tędy pojedzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz