Obudziłem się w krainie Perche. Dotąd nie słyszałem, by ktokolwiek z moich znajomych był tutaj, a tym bardziej zachwycał się tą krainą. A jest czym! Perche to istniejący od co najmniej dwóch tysięcy lat obszar Wysokich Drzew (już Rzymianie nazywali go Sylva Pertica, czyli las wysokich drzew). No i teren nie jest tu tak zupełnie płaski…
Pierwsze czterdzieści kilometrów tego dnia to boczne drogi i zakamarki tej pięknej krainy.
Pierwsze czterdzieści kilometrów tego dnia to boczne drogi i zakamarki tej pięknej krainy.
Obudziłem się na kempingu, nie do końca jeszcze będąc świadomym, w jakim miejscu się znalazłem. Wokół same lasy i wzgórza, mimo że wczoraj przecież jechałem już po równinie. Perche to magiczna kraina druidów, których duchy zdają się do dziś przemykać w leśnych ostępach między starymi, pokrytymi mchem drzewami, megalitycznymi głazami i mitycznymi źródłami. Tutaj czas się zatrzymał, a lasy smukłych starych drzew nadal rzucają cień przechadzającym się tu i ówdzie turystom.
Ja tym czasem wsiadam na rower i jadę, by obserwować te magiczne pejzaże i chłonąć ich tajemnice. Ślady architektury Normandii mam niemal na wyciągnięcie ręki w miasteczku Longny-au-Perche, który posiada sporo architektury kamiennej z wąskimi uliczkami, domami z wieżyczkami, a nawet śliczną (jeśli tak to można określić) kamienną kaplicę cmentarną. Tuż po południu docieram do miasteczka Mortagne-au-Perche. Ślad wytyczony pierwotnie prowadzi mnie co prawda jego opłotkami, ale postanawiam zrobić wyjątek i nieco zboczyć (jak to mawiają Francuzi: Deviation? 😉)
Uparłem się, że dojadę do centrum. Wysiłek całkiem spory, bo centrum znajduje się na wzgórzu. Powód prozaiczny: żar z nieba, a ja, jak rzadko, mam taki smak na lody, że język normalnie do kolan. Nie daję łatwo za wygraną i wspinam się. Podjeżdżam, patrzę, a tu przy drodze lokal z lodami tradycyjnymi, bez żadnego szukania. Woohoo! Moja radość jak zwykle jest przedwczesna, bo pan od 13:00 do 16:00 ma sjestę, mimo, że jednak kręci się za ladą. Lodów jednak nie kręci i nic go nie przekona 😟 Zamiast tego drzwi ma zamknięte i udaje, że mnie nie widzi. Szlag mnie trafia, ale zbieram się i jadę dalej.
Nieopodal rynku znajduję restaurację. Zamawiam na szybciora puchar lodowy, a kelner mi na to, że właśnie zamykają. Nosz jasna cholera! Chyba widział, że się wkurzyłem, bo biegnie szybko do kuchni i okazuje się, że deser da się jeszcze zrobić. Nah!👆
Po odpoczynku i skończonej konsumpcji wyjeżdżam z miasta. Zamierzam dociągnąć do trasy rowerowej V40, czyli tzw. La Véloscénie – w przeważającej części żelaznego szlaku (śladem toru kolejowego), który na odcinku 560 kilometrów łączy Paryż i Mont-Saint-Michel, stąd czasem bywa nazywany Szlakiem św. Michała.
Jadę sobie słuchajcie zwykłą drogą, patrzę, a tu sobie szlak leci głęboko pode mną w dole, a ja jestem na moście. Co za niefart! No nic, aby osiągnąć ślad szlaku, muszę najpierw pokonać kolejną górkę w upale. Ostatecznie efekt in plus, bo w głównej mierze trasa jest ładnie ocieniona po obu stronach.Jedynym jej mankamentem jest to, że nie ma asfaltu, jest za to walcowany szuter, drobny, taki, który w ogóle nie posiada dziur, więc jedzie się tym prawie jak po asfalcie, tylko kurz większy.
Droga jest na tyle gładka, że pozwala mi podnieść średnią, przez co niepostrzeżenie osiągam Alençon. Czas na trudną decyzję: nadłożyć kilometrów i pchać się do miasta, czy może objechać je wyznaczonym skrótem przez północne przedmieście? Wybieram opcję numer dwa, bo wody wam jeszcze pod dostatkiem a szkoda mi nadkładać kilometrów.
Za miastem czeka mnie ostatni na tej trasie większy podjazd, ale szczęśliwie złagodzony tym, że w końcu to trasa po śladzie starej kolei. Mogę się zatem spodziewać łagodniejszych podjazdów i szerszych zakrętów. Jest i miła niespodzianka: tablica informująca, że oto właśnie przekraczam południk zerowy (Greenwich). Co to oznacza? Ano taki fun-fact, że dojechałem właśnie do półkuli zachodniej. O własnych siłach, z Rybnika. Extra! 😍 Docieram wreszcie z mozołem do kulminacyjnego wzniesienia dzisiejszej trasy. Po lewej mijam hotel la Lentillère. Skręcam do niego, bo oprócz hotelu na reklamie napisane jest także: restaurant. I co? Na zewnątrz siedzą sobie wyluzowane dwie panie w dojrzałym wieku, rolety restauracji do połowy zasłonięte – okej, minęła dziewiętnasta, więc pewnie już za późno. Ale dla uspokojenia własnego sumienia pytam, czy jest otwarte. Jedna z pań odpala z oburzeniem: no przecież jest niedziela! A no tak, przprszm! W niedzielę we Francji się nie je, nie pije i nie nocuje, byłbym zapomniał. Taki ważny turystycznie szlak rowerowy, no ale przecież to niedziela.
Teraz już z górki, tnę cały czas 25km/h przez ponad godzinę, dzięki czemu do kempingu mógłbym teoretycznie wbić się o całkiem rozsądnej porze. Muszę jednak zjechać z trasy żelaznej, a to drastycznie zmienia zasady gry: podjazd na ostatnich trzech kilometrach okazuje się wyciskaczem potu i łez.
Na miejscu jestem ostatecznie dopiero po 21:30. Na szczęście dwaj mili zarządcy kempingu Le Clos nie dość, że mimo późnej pory nie robią problemów z przyjęciem, to jeszcze mają dla mnie zimnego browara. –Chapeau bas, messieurs! (nieźle mi idzie, nie? 😛)
Na jutro, do celu zostaje już tylko 90 kilometrów…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz