06 lipca 2022

dalej na zachód, aż Czech zabraknie

Nocowanie w lesie jest fajne. Tej nocy miałem rzadką okazję wsłuchać się w takie przedziwne nagłe pluski dochodzące ze stawu. Niejeden pewnie by się przestraszył, a ja pamiętałem, jak wieczorem, kiedy brałem kąpiel w stawie, w ten sposób właśnie dzikie kaczki wzbijały się do lotu z lustra wody. Trwało to z przerwami praktycznie całą noc, budząc mnie co jakiś czas w całkowitej ciemności. Ale bez obaw. Raczej przysłuchiwałem się temu z ciekawością, jako zjawisku dla mnie na wskroś niecodziennemu.

Miałem jeszcze świeżo w pamięci nocowanie w okolicach Parku Stobrawskiego, kiedy w czerwcu wracałem z kajaków i rozbiłem sobie namiot w leśnej kwaterze w ramach programu „Zanocuj w lesie”. Wówczas, w środku nocy, szerokim echem niosło się szczekanie, jak mi się wówczas wydawało, lisa. Później sprawdziłem w internecie i ponad wszelką wątpliwość takie dźwięki pochodziły od sarny. Mam to w głowie do dziś: echo tego szczekania niosło się kilometrami po czystym sosnowym lesie. Coś niesamowitego, aż ciarki biegły po plecach!

Ja tymczasem pozbierałem się i już koło ósmej byłem już w drodze. Na śniadanie zatrzymałem się w pobliskim Stańkowie.
Podejrzane wydało mi się to, że bez wielkiego problemu mogłem mościć się przy stoliku na zewnątrz restauracji na rynku i nikt mnie stamtąd nie przeganiał. Na drzwiach tylko kartka: dziś nieczynne. Przywykłem już, że w Czechach całkiem sporo jest lokali, sklepów czy domów całkowicie opuszczonych. Ale ta akurat restauracja wyglądała na czynną – parasole w miarę nowe, elewacja odświeżona. Myślę sobie: co jest? Mamy przecież środę, środek tygodnia, godziny robocze, a im tutaj najzwyczajniej nie chce się robić.
Z pomocą przyszedł mi internet. Wczoraj, choć tego zupełnie nie zauważyłem, Czesi świętowali dzień Cyryla i Metodego. Dziś zaś przypada rocznica stracenia Jana Husa. Obydwa są świętami państwowymi, ustawowo wolnymi od pracy. Jasne że tak! Czy może być w husyckim kraju coś ważniejszego niż dzień Husa? Na szczęście, jak na liberalny kraj przystało, niektórzy przedsiębiorcy podchodzą do tego w sposób pragmatyczny. Trzeba zarobić, a jeśli inni mają wolne, to ja mam większe szanse, że wpadną właśnie do mnie!

Za Stańkowem wskoczyłem na krajową 26-tkę. Mimo że lekko pod górę, to droga gładka jak stół, więc cisnąłem ile fabryka dała, by już za kilka chwil znaleźć się w Horszowskim Tynie, renesansowej perełce Przedgórza Szumawskiego. Najcenniejszym zabytkiem miasta jest położony przy głównym Placu Republiki zamek z XIII wieku, który w wieku XVI przebudowała można podówczas w Czechach rodzina Lobkowiczów (piwo ich imienia znane jest w Czechach do dziś, a nazwisko, co ciekawe, pisze się z polska, bo przez cz a nie č).
Obok zamku znajduje się kościół Piotra i Pawła z wysoką, prawie czterdziestometrową wieżą, z której można podziwiać unikalne widoki na miasteczko. Polecam, warto wpaść. Ja też podziwiałem.
Z Horszowskiego Tyna, mimo, że cały czas doliną Radbuzy, droga pnie się już coraz odważniej w górę, aż do ostatniego większego miasta, czyli Białej nad Radbuzą. Po drodze we wsi Sztitary znajduje się odnowiona kaplica św. Judy Tadeusza z początku XVIII wieku, ze zjawiskowym zegarem słonecznym i sentencją: „Która godzina, wiesz. Ale kiedy umrzesz, wie to już tylko dobry Bóg.” Zegar jest tym bardziej wartościowy, że wskazuje godziny w różnych strefach czasowych.
Wyjeżdżając z Białej, odsłania nam się pierwszorzędny widok na Wielki Dzwon, jedną z najbardziej charakterystycznych kulminacji Czeskiego Lasu.
Na szczycie znajduje się wieża radarowa i radiolokacyjna Czeskich Sił Zbrojnych. Została zbudowana w czasach zimnej wojny i nadal jest używana. Dziś mieści systemy radarowe nadzorujące lotnictwo wojskowe Czech. Mimo, że góra została jakiś czas temu udostępniona turystycznie, to sam jej szczyt nadal jest objęty nadzorem wojskowym i niedostępny dla zwiedzających.
Na czterdziestym kilometrze robię sobie przerwę, by po chwili podjąć nierówną walkę z górskimi podjazdami tuż przed granicą. Leśną drogą mijam ucieleśnienie Czeskiego Lasu, czyli pierwotne ciemne bory sosnowe, które niejednego mogłyby straszyć nawet za dnia.
Wreszcie docieram do ostatniej wioski Żelezna, by po kolejnym kilometrze osiągnąć granicę Bawarii w Tillyschanz.
Szybko przejeżdżam senne graniczne Eslarn, zatrzymując się tylko przy Netto dla uzupełnienia zapasu płynów. Dalej jadę przez Moosbach i dalej doliną rzeki Pfreimd, mocno pagórkowatym terenem, nie zawsze asfaltową drogą przez las (tu pewnie Ania przypomni sobie jej telefon do mnie w tym czasie), wzdłuż nadal czynnych młynów i innych urokliwych miejsc.
Trasę kończę tego dnia na przytulnym, rodzinnym, ale prawie pustym kempingu Kellerhäusl w miejscowości Schnaittenbach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz