07 lipca 2022

niezły Bayern, czyli przez gotycko-renesansowy Amberg do Norymbergi

Siódmy dzień wyprawy zaczął się wcześnie, ale pochmurno. Na szczęście nie padało. Spakowałem się i już przed wpół do ósmą byłem gotów do wyjazdu. Temperatura daleka od dwudziestu kresek, więc tym razem musiałem się cieplej ubrać. Kurtka, długie spodnie i na wszelki wypadek bluza z długim rękawem pod ręką w przedniej sakwie – podstawa.

Od tego roku duży wór z namiotem, śpiworem i materacem wożę z tyłu już nie wzdłuż roweru, ale w poprzek. Ma to swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. Dodatnim na pewno jest to, że wór, który mocuję pasami parcianymi do bagażnika, nie jest już w stanie zsunąć się do tyłu podczas jazdy i nie trzeba cały czas pilnować, czy jeszcze ze mną jedzie albo czy nie blokuje koła. Z tyłu, tak samo jak wcześniej, da się podczepić czerwoną lampkę dla bezpieczeństwa a na górze w słoneczne dni ładować solar. Z tym nie ma problemu. Jedynym kłopotem i wadą jest to, że w układzie poprzecznym wór blokuje dostęp do tylnych sakw i chcąc się do nich dostać, za każdym razem trzeba go zdjąć, a to bywa i niewygodne, i czasochłonne.
Trzeba więc nieco zmienić podejście do pakowania: odtąd to przednie, a nie tylne sakwy stanowią dla mnie podstawowy bagaż podręczny. I dobrze. W ubiegłych latach aż kusiło mnie, by przód nadmiernie pakować, przez co traciłem na sterowności przedniego koła. A obecnie? Obecnie mam z jednej strony sakwę z odzieżą rowerową, a z drugiej bagaż podręczny w szerokim znaczeniu tego słowa, bo sakwa przednia wbrew pozorom jest bardzo pojemna! Oczywiście między ciuchami wożę też mniejsze, a potrzebne podczas jazdy, power banki. Odzież zapewnia im odpowiednią amortyzację i zabezpieczenie przed ocieraniem się, a zatem również przed przyspieszonym niszczeniem.

Ale rozgadałem się, wróćmy do trasy. Pierwsze kilometry mijają mi na wydzielonej ścieżce rowerowej wzdłuż landessztrassy, na której panuje o tej porze wzmożony ruch. Jest ósma rano, ludzie gnają do pracy, to ta pora. Przejeżdżam obok silnie zdegradowanych terenów przetwórczych, związanych z pobliską kopalnią kaolinu. W Hirschau skręcam w boczną drogę, która prowadzi obok ośrodka wypoczynkowego Monte Kaolino. Tak, nawet tutaj ten silnie uprzemysłowiony teren Niemcy potrafili przekuć w atrakcję: całoroczny stok narciarski, gdzie nie ma sztucznie naśnieżanego stoku, ale nietopiący się, całkiem biały piasek kaolinowy.
Słowem wyjaśnienia: kaolin to glinka porcelanowa, skała stosowana przede wszystkim do produkcji porcelany. Jest on „tłusty” w dotyku, przez co w formie sproszkowanej znakomicie nadaje się m.in. do ślizgania na nartach. Oczywiście po takim dniu białego szaleństwa narty pewnie trzeba dobrze umyć, niemniej atrakcja jest dostępna przez cały rok, więc raczej warto.

Jadę dalej. Po drodze mijam wioskę, która właśnie oczekuje na odbiór odpadów. Bawaria, niemiecka precyzja! Mieszkańcy ustawiają kubły jak w wojsku.
Wszystko jest uzgodnione i dopracowane w szczegółach. Wspinam się coraz wyżej na ponad 500 metrów, potem zjeżdżam w dół. W Lintach okazuje się, że droga, którą miałem jechać, jest w remoncie. Najpierw sprawdzam, czy czasami nie przejadę. Ale nieee, przecież to Bundesrepublika. Tutaj jak pisze, że nie można, to nie można. Droga rozkopana tak konkretnie, że nawet pieszy się nie prześliźnie. Wracam zatem na objazd i… znów jest pod górę. Nie ma lekko. Ze wzgórz w okolicach Aschach trafia mi się bardzo ładny widok na pobliskie Raigering, czyli już dosłownie przedmieścia Ambergu.
Do Raigering zjeżdżam w dół dość szybko i zatrzymuję się przy – jak mi się wówczas wydawało – nieczynnej jeszcze, włoskiej restauracji, by skorzystać z ławy i stolika, i wreszcie zjeść śniadanie.
Kiedy mam już wyciągniętą kuchenkę, sztućce, ścierki, talerzyk itp. dojeżdża samochodem szef, jak sądzę Włoch i patrzy na mnie z zaciekawieniem. Muszę chyba wyglądać na strudzonego wędrowca, bo po krótkim pytaniu czy mogę, bez mrugnięcia okiem się zgadza i mogę sobie na spokojnie dokończyć posiłek.

Godzinę później ruszam w dalszą drogę. Dojazd do centrum Ambergu to już czysta formalność. To jedno z najlepiej zachowanych średniowiecznych miast w Europie, wymieniane już w dokumentach z XI wieku. Widziałem kiedyś w telewizji Planete+ program Niemcy z lotu ptaka, w którym przedstawiane były wybrane miasta Bawarii i Amberg pokazano jako zdecydowanie warte uwagi. Potwierdzam, nie było w tym przesady.
Najpierw odwiedzam Rynek z Bazyliką św. Marcina i misternie zdobionym budynkiem ratusza.
Następnie jadę pod reprezentacyjne Stadtbrille, czyli bramę rzeczną nad Vils. Jej mury obejmują rzekę dwoma łukami. Jeden z filarów stoi w wodzie, tak że (patrząc pod odpowiednim kątem) dwa łuki z odbiciem w wodzie uzupełniają się, tworząc położone obok siebie kręgi przypominające okulary. Od nich pochodzi potoczna nazwa. Tego niestety nie widać na moim zdjęciu, ale musicie mi uwierzyć na słowo albo poszukać w necie innych zdjęć.
Wracam pod Nabburger Tor, renesansową bramę wjazdową do miasta, którą wcześniej minąłem, wjeżdżając do centrum. Stanowi ona część murów obronnych i jest najnowocześniejszą w całym ciągu fortyfikacji miejskich. W parku, z którego robię zdjęcie, łapie mnie deszcz, więc zaraz zwijam się i ewakuuję do przejścia dla pieszych, znajdującego się pod samą bramą.
Mieszczę się tam z całym dobytkiem, ale zajmuję sporo miejsca, więc przechodzący piesi patrzą na mnie bykiem. No nic, trudno. Na szczęście po kwadransie znów jest sucho i mogę ruszyć dalej.

Zobaczyłem już, co było do zobaczenia, więc trasą rowerową wydostaję się z miasta. Podążam idealnie w kierunku zachodnim i nawet nie zauważam, kiedy mija mi pierwsze sześć kilometrów. Ale potem już zauważam, bo zaczyna się robić konkretnie pod górkę. Na kolejnych pięciu kilometrach podnoszę się o jakieś 120 metrów, bo niepostrzeżenie zaczęła się Wyżyna Frankońska. Zaczyna srogo padać, ale jakimś cudem, koło Illschwang, udaje mi się znaleźć akurat, jakże niewielką 😛 wiatę na rower i znów uchodzę na sucho z tej imprezy.
Postój trwa raptem jakiś kwadrans, ale jeśli zliczyć je razem, mam za sobą raptem niecałe czterdzieści kilometrów a jest już czternasta. Kiepsko. Zwijam się i jadę dalej.
Znów jest pod górę. Na kolejnym 1,5 km zaliczam prawie osiemdziesięciometrowy podjazd i poziom 580 metrów, który okazuje się najwyższym tego dnia. Na tym jednak nie koniec. Kolejny podjazd, kolejna wioska i tak dalej. W pewnym momencie ślad każe mi zjechać w lewo z asfaltu i szutrem drzeć pod górkę. Na domiar złego z nieba urywają się kolejne hektolitry wody i tym razem nie za bardzo jest się nawet gdzie schować. Mam na szczęście na sobie kurtkę nieprzemakalną i jakoś daję radę. Kurtkę się strzepie, bandanę wymieni na suchą, a spodenki wyschną najszybciej. Jest okej.

Kończąc szutrową przeprawę, osiągam ostatnie tego dnia przewyższenie przed wzgórzem o dźwięcznej nazwie Zant. Nie robię zdjęć, żeby nie zamoczyć telefonu i futerału. Nagrodą jest teraz szybki zjazd, jakieś 130 metrów w dół na zaledwie 1,5 km, ale potem równie gładko, bo nadal cały czas lekko w dół na kolejnych piętnastu kilometrach. Z radością nadrabiam kiepskie czasy z początku dnia. Docieram do doliny rzeki Pegnitz i tu naprawdę płaskim terenem gnam ile sił, by zniwelować straty na średniej dziennej. Nie jest mi dane za szybko dotrzeć do centrum Norymbergi, bo dosłownie na przedmieściach łapie mnie kolejna ulewa. Tym razem bezczelnie chowam się pod zadaszeniem dla kampera na jakimś osiedlu domków.
No właśnie: kampery. Wiele się w dobie covidu mówiło w Polsce o tym, że nadszedł boom na kampery. Polacy ruszyli masowo do wypożyczalni i ten rodzaj wypoczynku nabiera u nas rumieńców. A co zrobili Niemcy? Ano nie wypożyczyli, tylko kupili. Tutaj dosłownie na każdym osiedlu, na każdej bocznej drodze stoi kamper koło kampera. Tego jest naprawdę masa! Już nie wystarczy BMW, jakiś ścigacz, małe autko dla żony. Kolejnym nabytkiem jest kamper.

Tymczasem deszcz przechodzi na dobre, a ja na spokojnie, wolnym tempem kulam się wzdłuż terenów sportowo-rekreacyjnych Norymbergi na kemping Knausa. Dziś nie udało się zrobić dystansu trzycyfrowego, ale pogoda i teren skutecznie mi to uniemożliwiły. Jakimś cudem udaje mi się dotrzeć na kemp przed zamknięciem lokalnej restauracji, więc kupuję sobie jeszcze browary na dobranoc. Nie ma tłoku – wybieram dogodne miejsce i zabieram się za rozstawianie namiotu. Nie pada i nie powinno już padać, to czego mi więcej potrzeba?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz