02 lipca 2022

morawski pump track

Pierwszy nocleg na tej trasie i od razu na dziksa. No proszę państwa! Wokół cisza jak makiem zasiał, nad stawem porozstawiani wędkarze. Z dala od domów i miejskiego zgiełku. Nic, tylko wypoczywać. Ale nie, muszę się zwijać, bo droga daleka a harmonogram napięty jak rzadko.

Wstaję więc skoro świt, sprawnie pakuję namiot i ruszam w dalszą drogę. Na tym etapie jeszcze nie wiem, co mnie dziś czeka.
Najpierw, tuż za miejscem noclegu rozpoczyna się ostry podjazd, z krótkimi przerwami, na jakieś 550. Następnie, dla odmiany, stromy zjazd przy ponad 60 km/h w okolice Śląskiej Harty i doliny Morawicy. Wykręcone z mozołem wysokości wytracam błyskawicznie na zjeździe. Jeszcze zanim zjechałem w dół, na horyzoncie jawi mi się dalsza część drogi, wrednie pnąca się w górę z wąwozu, znów na ponad 600. Miejsce jak żywo przypomina zjazdy i podjazdy na Istrii w ubiegłym roku, tylko roślinność i temperatura troszkę inna.
O tak, ta temperatura! Tego dnia jest naprawdę zimno. Koło motorestu udaje mi się znaleźć taką przyjemną wiatę z ławostołem i dy-dy-dy robię sobie przerwę na śniadanie i gorącą kawę, po półtorej godzinie jazdy.
Potem, za Bilczycami, na odcinku do Dworców, czas na lekki oddech, ale znów na krótko: ostatecznie najwyższą kulminację na granicy krajów Śląsko-Morawskiego i Ołomunieckiego osiągam w lesie na dwudziestym drugim kilometrze i na poziomie powyżej 640. No rzeźnia jakaś tego dnia!
Ogólnie wynik mam jak na razie tragiczny: po pierwszej godzinie przejechane zaledwie 7 km, a kulminację przełęczy dopiero kwadrans po południu.
Do granicy kraju Śląsko-Morawskiego droga pnie się w górę. Mimo, że czasem (z rzadka) jest w dół, to teren jest tak silnie pofałdowany jak jakiś gigantyczny pump track. Zjazdy i podjazdy rzędu 12% są tu co kawałek, nawet odpowiednio oznakowane. Odnoszę wrażenie, że te znaki 12% to chyba najbardziej popularny znak w Republice, bo stawiany dosłownie wszędzie: raz tam gdzie trzeba, kiedy indziej przy 15%, a czasem przy niespełna 10%. Ale 12 musi być, w końcu „dvanáctky” to najlepsze czeskie piwa, no nie? 🙃
Potem już w kraju ołomunieckim widać poprawę, to znaczy zaczynają przeważać zjazdy w dół. Widać to też na średniej prędkości, która nareszcie odkleja mi się od mozolnych 10 km/h. W ten sposób dosyć szybko osiągam Morawski Bieruń, ale żeby nie było zbyt różowo, tutaj dla odmiany zaczyna się mżawka.
Miasteczko niczym szczególnym się nie wyróżnia, może jedynie tym, że pozostaje w gronie Bieruniów: jest m.in. miastem partnerskim naszego śląskiego Bierunia. Ot, taka ciekawostka.
A droga? To jest zdecydowanie jedna z najbardziej przerąbanych dróg, którymi jechałem! Podjazdy rzędu 70-80 metrów na pojedynczym kilometrze to normalność. Swoją drogą, ciekaw jestem czy droga przez Bruntal i Rymarzów byłaby lepsza. Patrząc po horyzont, raczej nie, bo to wszytko Niskie Jesionki i Góry Odrzańskie.
Od Morawskiego Bierunia mam zacny odcinek dedykowanego asfaltu rowerowego.
Niestety, co piękne, szybko się kończy i po jednym kilometrze wracam na drogę dla samochodów. Ktoś nie miał gdzie wylać nadwyżki asfaltu, to pyknął sobie kilometr autobany rowerowej 😉 Ale jest kolejny pozytyw: skończyła się mżawka.
Moje męczarnie na dobre kończą się po dotarciu do krawędzi pasma, czyli w okolicach Lipiny, z której roztacza się wspaniały widok na ołomunieckie plateau.
Zaczynają się też gwałtowne serpentyny, dzięki którym na kolejnych dziesięciu kilometrach obniżam się o jakieś 400 m do Szternberku.
Po drodze na zjeździe mijam jakieś taśmy i blokady drogi bocznej – wygląda to na przygotowania do zawodów MTB, albo coś w tym guście. Jest to akurat mój ślad, ale nie przejmując się zbytnio zakazami, mijam krzątających się ludzi. Nikt nie protestuje, więc jadę dalej. Znów ostre serpentyny, szaleńcze prędkości na pustej drodze (w tym momencie doceniam, co to są hydrauliczne tarczówki) i już jestem w miasteczku. Tutaj też stoją znaki w poprzek drogi – jak nic będzie się tutaj coś działo. O, jest nawet zakaz dla rowerów. No proszę, a ja sobie jechałem jak gdyby nigdy nic. Zaczepia mnie nawet jakiś przygodny rowerzysta i pyta, czy można jechać tą drogą, z której ja właśnie przyjechałem. No nie można! Przecież jest zakaz ruchu, no nie? 😜
Dojeżdżam sobie do centrum i nad samą Sitką w centrum wciągam obowiązkowy smażak z hranolkami a tatarką.
Następne trzydzieści kilometrów to poezja: płaska jak stół Dolina Górnomorawska. Dojeżdżam do miasteczka o skądinąd pysznie brzmiącej nazwie: Litovel i potem dalej na zachód.
Idylla kończy się w okolicach Mogielnicy. Najpierw mijam z łezką w oku kemping Morava, ale nie zatrzymuję się w nim na noc, bo 80 przejechanych kilometrów to na razie zdecydowanie za mało. Poza tym nie ma jeszcze dziewiętnastej i słońce świeci wysoko na niebie. Czeka mnie teraz około piętnastokilometrowy podjazd boczną, miejscami dziurawą drogą na trawers pierwszego pasma Wyżyny Czesko-Morawskiej. Po drodze, jadąc wzdłuż strumienia Mirówka, napotykam indiańskie tipi, małe namioty i grupę dzieci przy ognisku.
Ciekawe jest to, że w Czechach, nawet wtedy, gdy wydaje ci się, że uciekłeś na totalny wygwizdów, zawsze ni z gruchy w środku lasu i tak pojawią się ludzie, zabudowania, czy czasem nawet jakiś przysiółek. Nie znam wiele takich miejsc w Republice, żeby było głucho i pusto w promieniu, powiedzmy 20-30 kilometrów, tak jak u nas w niektórych puszczach. Okej, może takim miejscem jest Czeski Las/Szumawa, ale o tym później. Tutaj, gdzie się człowiek nie ruszy, pojawiają się zabudowania albo inne dowody istnienia osadnictwa, nawet w najmniej oczekiwanych miejscach.
W Swojanowie, na 93 kilometrze, mapa wskazuje istnieje kempingu Iveta. Niestety na miejscu okazuje się, że jest to hotel-duch, a w okolicy czynny jest jedynie bar z ławostołami, bez szans na spanie. No nic, jadę dalej, coraz ostrzej pod górę. W lesie wreszcie podjazd daje sobie siana na jakichś 530 metrach, a potem całkiem ładnie i szybko w dół zjeżdżam do Morawskiej Trzebowej.
Słońce zaszło i zaczyna się robić chłodniej. Zdesperowany, szukam jakiegoś miejsca na nocleg. Obojętnie, niech jest nawet jakiś tani hotel albo pensjonat. Cóż z tego, kiedy jeden z nich istnieje tylko na mapie, bo tak naprawdę się wali, drugi pełny, a trzeci nie obsługuje, bo późna pora… najwyraźniej przelewa im się.
A, co tam, chrzanić. Jadę dalej. Wyjeżdżam z miasta no i oczywiście co? Podjazd, a jakże. Żeby nie pchać się główną trasą na zachód, wybieram boczną drogę środkiem wsi Borszów. Coś się znajdzie – myślę. Przekiblowałem na dziko ostatniej nocy, to trzeba powtórzyć ten sukces i tym razem. Palcem po mapie znajduję jakiś zbiornik wodny na uboczu. Wygląda, że o tej porze już nikt się tutaj nie zapuści. Im ciemniej, tym lepiej. Po ciemku w świetle przenośnej lampy rozbijam sobie namiot. Jest pięknie rozgwieżdżone, ciemne niebo i tylko jakoś tej wody nie widać… No nic, mam ze sobą wystarczająco dużo wody w butelkach, więc robię sobie prysznic tak jak wczoraj, po czym z zadowoleniem kładę się spać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz