19 lipca 2022

zwiedzam Mont-Saint-Michel

Słowa nie oddają w wystarczający sposób atmosfery i widoków tego miejsca. To tak rzadkie uczucie pozazmysłowe, że nie sposób wyrazić go słowami. Jedyna analogia, która mi przychodzi do głowy w Polsce, to Wawel, choć… nie, to nie to samo. To rodzaj przyciągania, jakiejś niewytłumaczalnej energii miejsca, której nie umiem w prosty sposób opisać. To jedno z moich szalonych, odległych marzeń – nie wierzyłem, że kiedyś uda mi się je zrealizować, a tym bardziej, na dwóch kółkach. A jednak.

Góra rzeczywiście wyrywa z butów. Ale trzeba tu być, żeby to poczuć. Trochę w życiu widziałem, ale to miejsce wyciska łzy, tak po prostu, samo z siebie.
Pierwsze uczucia po dotarciu na miejsce to... olśnienie. Dosłownie świeczki miałem w oczach i nie mogłem w tych chwilach oderwać wzroku od wzgórza. Samo miasteczko jest ogólnodostępne. Za wstęp płaci się dopiero na poziomie bramy opactwa, mniej więcej od połowy wysokości w górę. Wczoraj przespacerowałem się uliczkami aż do miejsca biletowego. Porobiłem trochę zdjęć nocnych. Do namiotu wróciłem koło północy, co nie jest trudne o tej porze roku - na 1.5 południku długości geograficznej zachodniej i strefie czasowej CEST zachód słońca przypada tuż przed jedenastą wieczorem. Na odchodne puściłem sobie suitę Mike'a Oldfielda „Mont-Saint-Michel” i słuchając, gapiłem się z grobli na podświetlone wieczornymi iluminacjami wzgórze i nie mogłem oderwać od niego wzroku.
Po powrocie do namiotu, spałem smacznie i długo, bo wiedziałem, że mam komfort całego dnia zwiedzania i pociąg powrotny dopiero wieczorem.
Nazajutrz poszedłem nieco inną drogą, to znaczy przez mur obronny. Tutaj ścieżka przypomina trochę spacer wokół Dubrownika, z tym że oczywiście w mniejszej skali.
Nie da się murem obejść całego wzgórza, bo nie jest ono obwarowane dookoła – uniemożliwiają to tereny zielone od strony morza. Spacer murami kończy się w tym samym miejscu co dolny deptak, czyli u wejscia do opactwa. Sama świątynia zajmuje przynajmniej połowę powierzchni góry i wykorzystuje do bólu każdy jej centymetr. Zwiedzając, człowiek zastanawia się, jak ci średniowieczni budowniczy byli w stanie wciągać i montować te ciężkie kamienne bloki i rzeźby aż tak wysoko! Dziś mamy żurawie, helikoptery i inne technologie, a oni przecież tego nie znali!
W obrębie opactwa znajduje się kilka naprawdę dużych pomieszczeń jak reflektarz, sala rycerska czy sala dla gości, umieszczone piętrowo, jedna nad drugą. Ciągi komunikacyjne bardzo ciasne – widać minimalizm w ich budowie, bo przecież na takie podrzędne tematy szkoda miejsca.
Architektura Mont-Saint-Michel pozostaje purytańska, ale spójna w każdym calu, w całości kamienna, utrzymana w gotyku i stylu romańskim. Spacerując krużgankami, przy odrobinie wyobraźni nietrudno myślami przenieść się do średniowiecza i zobrazować sobie tamto życie – tak niewiele uległo zmianie od tego czasu…
Nadchodzi popołudnie, a wraz z nim konieczność powrotu. Wracam na spokojnie do hotelu Vert, który był tak uprzejmy i umożliwił mi przechowanie Gertrudy z bagażami przez cały dzień pod kluczem. Opuszczam to zacne miejsce i kręcę kilka kilometrów na najbliższą stację do Pontorson, by jeszcze tego samego wieczora znajwić się na dworcu Paris Montparnasse, a ostatecznie znaleźć zaciszne miejsce w hostelu w dzielnicy Gentillly.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz