Rano obudził mnie cieć kempingowy, twierdząc, że postawiłem namiot bez uzgodnienia z recepcją. Oczywiście ani słowa w języku innym niż francuski, więc jedynym wyjściem było użycie translatora. Odpowiedziałem mu, że recepcja była zamknięta kiedy przyjechałem, ale nic straconego, bo zanim wyjadę, ureguluję należność - szalejące 5,20 €. Zgodził się. Pfff!
W nocy mocno wiało. Pomyślałem sobie: dziś to dopiero będzie przewalone. Ale nic podobnego. W międzyczasie wiatr zmienił kierunek na północno-wschodni, mój kochany misiaczek! Budząc się, przypominam sobie, że okno sypialni skierowane miałem na elektrownię atomową Nogent. Żyję, nic nie dupło. Yupi! Klasyczne szybkie pakowanie, śniadanko i już jestem w drodze. Wydostając się z matni uliczek wokół Nogent, trafiam na prostki prawobrzeżnej Sekwany. Fajna sprawa. Nabieram wiatru w żagle i już koło południa mam za sobą pierwsze 40 kilometrów. Mknę jak strzała! To ten dzień, kiedy trzeba sobie odbić smutki dnia wczorajszego. Dosyć szybko osiągam granicę Île-de-France, czyli regionu stołecznego (po mojemu to brzmi zupełnie jak imię męskie: Ildefons). Nareszcie skończył się Grand Est, który prześladował mnie od czterech dni i nijak nie potrafił się skończyć. Ten region jest ogromny, ach te ich centralizacje! Mogli przecież zostawić w spokoju Alzację, Lotaryngię, Szampanię i Ardeny, no nie?
Dojeżdżam do centrum Montreau-Fault-Yonne. Nie wiem czy to kwestia bliskości Paryża, ale Sekwana doznała tu pewnej metamorfozy: z niewielkiej prowincjonalnej rzeczki stała się całkiem pokaźnym traktem wodnym. Na zdjęciu Ujście Yonne do Sekwany niemal w centrum miasta. Następnie przedzieram się przez chaszcze wzdłuż Sekwany, bo choć na mapie wygląda to, jak zwyczajna droga, to w połowie po prostu wzięła sobie i zarosła. Wydostaję się wreszcie na normalną drogę i po kolejnym moście na Sekwanie, dojeżdżam do Thomery. Myślę sobie: o proszę, jak już blisko. A tu ściana, co ja mówię, dosłownie ściana płaczu, bo jakieś 50 metrów wzniosu na kilometrze. Na górze zatrzymuję się na leśnej zatoczce, żeby chwilę odsapnąć i jadę dalej. Znów, tak jak w okolicach Karlsruhe, jedzie się takim lasem, jakby w cysterskich kompozycjach krajobrazowych Rud Wielkich, ale tym razem te kompozycje okazują się mniejsze niż u nas. To raptem kilka kilometrów lasu, poprzecinanego mnóstwem ścieżek w różnych kireunkach.
Za lasem wracam do cywilizacji i od razu staje się dla mnie jasne, skąd wzięła się pewna marka kosmetyków. No skąd? 🙃 Z miasteczka Avon wjeżdża się już bezpośrednio na teren Château de Fontainebleau. Przy wejściu, pośród innych zakazów, oczywiście odnajduję i ten dla rowerzystów, no bo kto widział rowerami jeździć po parku! Jeszcze się kamyczki na szutrowej drodze poprzestawiają i co będzie? 😛
Ale okej, posłusznie zmieniam buty SPD na sandały (kij z modą, zakładam sandały na moje oczojebne skarpetki, jak na królewskie rewiry przystało) i dalej zaiwaniam na piechotę. Przy okazji na uszy zakładam sobie piosenkę Krystyny Giżowskiej i Bogusława Meca.
Łażę tu się tu i ówdzie, a już zupełnym przypadkiem trafiam na wystawę zabytkowych pojazdów. Słuchajcie, one wręcz perfakcyjnie pasują do tekstu i teledysku piosenki! Co prawda takiego BMW jak w teledysku Meca tam nie znalazłem, ale puście ją sobie koniecznie, czytając ten odcinek. Zdecydowanie łatwiej będzie Wam wczuć się w klimat tego miejsca. Wzruszyłem się, kiedy pomyślałem, że oni o tym piosenkę napisali a ja… tutaj… na dwóch kółkach z Rybnika…? Schodzę w dół do parku. Czujny cieć przygląda mi się z zaciekawieniem, ale nie może nic zrobić. Tutaj odległości są już większe, więc żeby nie tracić czasu na głupie deptanie, wsiadam na moment w tych sandałach na rower i zmykam na przeciwległy kraniec. Słuchajcie, cieć był u mnie do pięciu minut, oczywiście (a jakże) na rowerze! Wycisnął szybko swoje trzy zdania, po czym ja mu na to z uśmiechem na ustach: Je ne parle pas Français! Wiem, burak ze mnie, ale ja naprawdę nie parlę i tylko tego jednego zdania zdążyłem się nauczyć. On wtedy pyta: a po jakiemu? Ja na to: Polonaise. I kurtyna.
Pokazał tylko coś na rower że ne-ne-ne, a ja mu z kolei na moje SPD. Pokiwał głową ze zrozumieniem i przeniósł całkowicie swoje zainteresowania na mój solar. Czy to do ładowania komórki? Oui, ofkors. Hihihi! No i rozstaliśmy się z uśmiechem na ustach. Usiadłem sobie na ławeczkę, żeby porozkoszować się jeszcze na moment tym widokiem i wbić go sobie porządnie w pamięć. Jeśli wolno mi do czegoś porównać tak okazały pałac, to zarówno budowla, jak i park, trochę przypomina stylem Pszczynę, przy czym pałac Fontainebleu jest nieporównywalnie bardziej rozległy, bo liczy jakieś 1500 komnat. Ogromny jest również sam park. Z uwagi na bliskość Paryża (jakieś 60 kilometrów) obiekt stanowi świetną bazę wypadową na weekendy, często wykorzystywaną przez Paryżan.
Ja tymczasem opuszczam już główny cel dzisiejszego dnia i udaję się dalej na zachód. Po kolejnych kilkunastu kilometrach czuję już wyraźnie, że muszę coś począć ze swoim żołądkiem, bo ssie niemiłosiernie. Zatrzymuję się przy bardzo swojskiej pizzerii, prowadzonej przez Belgów. Wciągam pizzę jak bułkę z masłem na śniadanie, po czym nogi i zegar podpowiadają, że najwyższy czas rozejrzeć się za kempingiem.
Wjeżdżam do pobliskiego lasu, zgodnie z tym co widzę na mapie. Niby to las, a niby nie, bo tak naprawdę to chyba nieformalna miejscowość willi i daczy bogatych Paryżan, którzy schowali między drzewami swoje, nieraz naprawdę okazałe posiadłości. Teraz już wiem, na kim wzorowali się inwestorzy podobnych obiektów w takiej Magdalence, Laskach czy innych Józefowach pod Warszawą – podobieństwo aż bije po oczach.
Dziś nie zdołałem zrobić wyniku trzycyfrowego, ale przez zwiedzanie parku Fontainebleu czuję się w pełni usprawiedliwiony, zwłaszcza, że osiągnąłem linię Paryża. Od jutra będę już za nim, dalej na zachód.
Zaczepiam się na noc na kempingu La Musardière. Przyjemny. Co prawda baseny o tej porze są już zamknięte, ale daję radę załapać się jeszcze na jakiś browar z przekąską, w przemiłym towarzystwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz