16 lipca 2022

pierwsza guma na trasie

Sobotni poranek rozpoczął się od dosyć sprawnego pakowania i wyjazdu. W trasie byłem już o wpół do dziewiątej, więc cieszyłem się jak dziecko, tylko nie było jak zacierać rąk z radości, bo przecież w tym czasie jechałem. Moja radość z tego powodu nie trwała jednak zbyt długo. Dlaczego?

Wyjeżdżam sobie wesoło z lasu, dojeżdżam do małego uroczego miasteczka Milly-la-Forêt. Oczywiście powinienem się zatrzymać i zrobić zdjęcie, bo tak tu ładnie, ale podobnych miast i miasteczek jest wokół wiele, więc przyzwyczajony już wcześniej do takiego widoku olewam sprawę i chcę jechać dalej. No właśnie: chcę. Przednie koło najpierw robi mi się jakieś takie nadsterowne, potem idzie coraz ciężej… nosz do jasnej, pana! Pierwsza guma na tej wyprawie i to już na trzecim kilometrze!
Skupmy się: powietrze nie ucieka jakoś przesadnie szybko, a to oznacza, że mogę dopompować i na spokojnie poszukać serwisu. Ale jak? Panę do serwisu? Czy ja nie umiem sobie sam dętki wymienić? No bez jaj.
Rozglądam się wokół – jeśli się rozłożę tutaj na tych wąskich uliczkach i chodnikach, zaraz będę jak małpka w zoo. Ludziska zbiegną się i zaczną licytować, kto mi bardziej pomoże. Nie chcę tak. Jak jest zbiegowisko, a ty masz rozłożone na kawałki pół bagażu i roweru, łatwo coś zgubić, zwiększa się też szansa na lepkie rączki gapiów. Nawet jeśli przyjąć, że Francja to kraj bezpieczny.

Mimo wszystko rozglądam się na mapie za jakimś spokojnym serwisem i odkrywam, że co prawda w Milly nic nie ma, ale jakiś cykloserwis oznaczono na mapie w zabudowaniach za miasteczkiem, kilka kilometrów dalej. Okej, dopompowuję więc i wyjeżdżam z miejscowości.
Ekhm, nie wziąłem tylko pod uwagę, że na najbliższym kilometrze trzeba będzie wspiąć się o 30 metrów wyżej. No trudno. Jadę sobie powoli dosyć ruchliwą drogą, dopompowując przód tak średnio co pół kilometra. Trochę lipa. Na kolejnym postoju sprawdzam, jakie są szanse na ten serwis. I co? Kurde, przecież to jest centrum handlowe! Dooobra, olać. Sam se to zrobię.

Tuż przed końcem wzniesienia łapię się na jakiś taki prawie dziki szutrowo-asfaltowy parking po prawej. Mam za sobą dopiero szalejące 7 kilometrów. Zatrzymuję się, wyciągam narzędzia, demontuję sakwy… no tak, już wiem, dlaczego chciałem do serwisu. Przedni bagażnik na sakwy Crosso mam zamocowany na ciasno takimi specjalnymi obejmami/uszami do amortyzatora. Kiedy to montowałem w domu, nakrętki łapały mi dosłownie na ostatnim oczku i żeby je dobrze dokręcić, musiałem użyć trochę siły i widziałem, jak płaskownik bagażnika wygina się pod nią w lekki łuk. Stąd też bałem się demontażu, bo oczyma wyobraźni widziałem, jak podczas odkręcania płaskownik odbija jak sprężyna i nakrętka wystrzela w kosmos albo co gorsza niszczę gwint na obejmie.
Rzeczywistość na szczęście okazała się łaskawsza, bo okazało się, że płaskownik jest miękki i nie sprężynuje. Po prostu przy dokręcaniu odgiął się trochę i tak mu zostało. Kochany!
Stawiam Gerturdę do góry kołami i robię zwykłą wymianę dętki. Udaje mi się też odnaleźć przyczynę porannego pecha: kolec z jakiejś rośliny wszedł bokiem w rowek między klocki bieżnika i udało mu się tak wbić, że ominął folię zabezpieczającą wewnątrz opony (model Hurricane z Race Guard). Też nie wierzyłem, że to tak się da, ale faktycznie, po prostu był wbity aż tak bardzo z boku opony, że ominął zabezpieczenie. Pozdrawiam zatem firmę Schwalbe i poddaję pod rozwagę przy kolejnych ulepszeniach.

Na spokojnie, po godzinie zabawy jestem znów w trasie. Dojeżdżam na szczyt wzniesienia i faktycznie po prawej jest galeria handlowa i jakieś inne zabudowania komercyjne. Jak dobrze, że nie skusiłem się dojeżdżać aż tutaj. Uzupełniam zapasy w sklepie i gnam dalej, już po płaskim terenie i na dodatek z wiatrem w plecy.
Dziś nie będzie wielu opowieści i zachwytów nad krajobrazem. Mimo, że pogoda dopisuje, słońce od rana praży, to widoki są wciąż te same i wyjątkowo monotonne: żniwa, wiatrownie, żniwa, wiatrownie… i tak bez końca.

Teraz droga zwęża się coraz bardziej, jej szerokość to najwyżej 2 metry. W pewnym momencie, wśród pól, napotykam rozwidlenie. Ślad każe trzymać się prawej strony, ale tam nie ma asfaltu, tylko suchy żwir i proch. Oooo co to, to nie. Niech się goni! Jadę w lewo, na pewno znajdę coś lepszego. Dojeżdżam do małej wioski Grandevilliers, a tam jedyne sensowne rozwiązanie to trzymanie się prawej… i znów, bez asfaltu. A tu już nie da się zrobić uniku, bo droga asfaltowa odbija na południe – na pewno nie mój kierunek. Co robić, jak żyć? 🤷‍♂️

Jazda tutaj drogą gruntową to tumany kurzu nawet za rowerem. Nie będę wam opisywał w szczegółach, jak wyglądała Gertruda po pięciu takich kilometrach. Lepsze okazje nadarzą się w kolejnych odcinkach, bo to jeszcze nie koniec trasy 😉
Napotkany wczoraj witacz regionu Ildefons (Île-de-France) okazał się wyjątkiem potwierdzającym regułę. Opuszczam region stołeczny i wjeżdżam do regionu Centralnego/Doliny Loary, ale wiem o tym tylko z mapy. W terenie – zapomnij, tylko pola, żniwa i wiatraki.
Na pięćdziesiątym kilometrze mija piętnasta, a ja przecinam jedną z głównych dróg Francji, tzw. Akwitankę, czyli autostradę A10 z Paryża przez Orlean do Bordeaux (i dalej, do Hiszpanii).
Za nią znów tylko pola, żniwa i wiatraki.
Przed osiemnastą na horyzoncie majaczą zabudowania największego z dzisiejszych miast, czyli Chartres, z jego charakterystyczną podwójną wieżą katedry Notre-Dame, wzniesioną już w średniowieczu na skale ponad poziom miasta i rzeki Eure. Początki miasta, jak i jego nazwa, sięgają starożytności – Juliusz Cezar wspominał o nim jako o galijskim centrum, w którym gromadzili się druidzi.
Jest późne popołudnie, dlatego w centrum chcę poszukać jakiegoś miejsca do jedzenia i napełnić żołądek tak, aby nie domagał się już kolacji. Po drodze trafiam mimochodem na Pizza Hut. Myślę sobie: dobrze, znak gwarantujący jakość, przynajmniej nie muszę szukać dalej. I co? I nic bardziej błędnego! Punkt okazuje się podrzędnym barem, a jedyna osoba z obsługi to ciemnoskóry barman, któremu najwyraźniej utrudniłem życie swoim przyjazdem. Na czekaniu na pizzę tracę cenne pół godziny, a kolejny kwadrans to konsumpcja. Nie ma co liczyć na jakiekolwiek napoje – tutaj nie ma nic, nawet wody mineralnej, nie wspominając o toalecie. Jedyny plus jest taki, że udaje mi się w miarę zaspokoić głód i dalej jadę już tylko w poszukiwaniu wodopoju i miejsca na nocleg.

Docieram wreszcie do Senonches z utęsknionym ośrodkiem kempingowym Huttopia. W internecie wygląda bajecznie, jednak na miejscu okazuje się, że nie dla psa kiełbasa. W ośrodku pełno wczasowiczów, a pobyt wymaga wcześniejszej rezerwacji domku lub ichniego namiotu. Sytuacji nie pomaga fakt, że to przecież sobota wieczór. Na dodatek nie ma tu takiego zwykłego pola namiotowego, a wszystkie domki są zajęte.

Słońce zachodzi a ja jestem w kropce. Na szczęście obsługa ośrodka stara się jakoś pomóc i wskazuje mi zwyczajny kemping w okolicy, w odległości około 6 kilometrów. Nie widziałem go wcześniej na mapie i dlatego nic o nim nie wiedziałem. Ale faktycznie, coś tam jest i nazywa się Camping de la Perche w małej wiosce Fontaine-Simon. No nic, nie mam wyjścia, zbieram się i jadę.
Oczywiście na miejscu recepcja już dawno zamknięta, więc mogę tylko wjechać, poszukać sobie jakiegoś pustego miejsca, rozbić namiot (w świetle lampki) i przenocować. Niezły wynik dziś: 133 kilometry. I to w sumie przypadkiem, bo miało być trochę mniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz