Nazajutrz, z Rot am See mogłem wyjechać drogą wojewódzką do Gerabronn bo tak wychodziło bliżej, jednak odstraszył mnie profil drogi. Na pierwszych trzydziestu kilometrach czekały na mnie dwa solidne kaniony, położone południkowo, których nijak nie dało się ominąć. Postanowiłem oszczędzać siły i wybrałem boczną drogę przez pola, do Kirchberg an der Jagst. Z pragmatycznego punktu widzenia: okazała się po prostu bardziej płaska.
Spodobał mi się sam wyjazd z kempingu, bo zanim wyjechałem, miałem już wszystko ładnie ogarnięte. To znaczy, nie tylko spakowany namiot i rzeczy, ale też zjedzone śniadanko, bo blisko mnie – dosłownie po sąsiedzku – ulokowano taki fajny duży i czysty stolik z siedzeniem, na którym mogłem sobie od razu przyrządzić posiłek i kawę, a potem na spokojnie przemyśleć trasę.
Zadowolony z siebie, o wpół do dziesiątej wyjeżdżam i pierwsze siedem kilometrów wygląda dokładnie tak, jak na zdjęciu – no jakie tu są landszafty w tej Szwabii, prawie jak na Opolszczyźnie, normalnie idylla!Następnie bardzo krótki, prawie pionowy zjazd do Kirchbergu, którego zamek widać już z pól w oddali. Zjazd z wiatrem we włosach 😛, podjazd oczywiście wypych.Na małym ryneczku zatrzymuję się, żeby złapać oddech, ale podjazd do samego centrum miasta to jakieś piętnastoprocentowe wzniosy, co oznacza dla mnie podprowadzanie, krótko mówiąc: rzeźnia!
Po dotarciu na górę z powrotem, co wymaga i siły, i czasu, jadę znów drogą wijącą się wśród pól i wzgórz. Nie jestem już w Bawarii, więc mam wrażenie, że tutaj nie ma kościołów katolickich, tylko na nabożeństwa dzwoni się w soboty. O, o, jak bym tego nie powiedział! Właśnie słychać dzwony w najbliższej wsi.
Kurcze, miałem nadzieję, że im dalej na zachód, tym bardziej płasko. Nic podobnego! Szału nie ma, bo mimo, że wyjechałem z tej masakrycznej doliny to te pierońskie pagórki i wzgórza jak były, tak są nadal. Dostarcza to oczywiście wrażeń wzrokowych, ale jednak mocno spowalnia.
W okolicy Jungholzhausen wpadam ponownie na kilkukilometrowy odcinek Paneuroparadweg. Tylko kilka kilometrów, bo za wsią szlak ucieka na południe a ja spadam w dół do kanionu rzeki Kocher. 3,5 kilometra pokonuję błyskawicznie, z prędkością ponad 50 km/h ale serce mi się ściska na myśl, że już za mostem będę znów rzeźbił te 150 metrów pod górę. Podjazd na szczęście jest o połowę niższy niż zjazd, a potem aż do końca dnia profil albo się obniża, albo jest płaski. Super!
Po drodze, w miasteczku Neuenstein, najpierw mijam ulicę na cześć moich opon rowerowych ;)Następnie trafiam zupełnie niechcący na okazały renesansowy zamek. Zbudowany jako główna rezydencja protestanckiej gałęzi rodziny Hohenlohe, jest siedzibą muzeum i archiwum rodziny, choć dziś zarządzany wspólnie z landem Badenia-Wirtembergia. Latem podobno odbywają się tu koncerty, ale ja najwyraźniej nie mam szczęścia i akurat tej soboty nic szczególnego się tutaj nie dzieje. Kilka kilometrów dalej, przejeżdżając przez Öhringen, w jego strefie przemysłowej napotykam swojsko brzmiące nazwy ulic.Ta sfotografowana Gliwicka to nie wszystko: nie szukając wiele, mijam jeszcze Gdańską i Szczecińską. Później, w tej samej miejscowości za wzgórzem zaczyna się szlak winny, winnice i słoneczniki. Jak nic, jest to już ewidentny zachód Bundesrepubliki. Po drodze mijam dużą, okazałą fabrykę wina Wein-Schatzkeller.Jadąc lekko w dół, to znów ostro pod górę docieram powoli do centrum Heilbronn, miasta rodzinnego Maybacha a także (ciekawostka!) polskiego aktora, Andrzeja Seweryna. Choć jestem tu po raz pierwszy, czuję zdecydowanie przyjazną i niepowtarzalną, ciepłą atmosferę, jakbym był tu po raz setny. Na pewno bardzo pozytywnie zapamiętam to miejsce. Na wskroś studenckie centrum tętni życiem, pełno tu spacerowiczów, młodzieży, wszędzie coś się dzieje, w końcu to sobotnie popołudnie. Aż miło popatrzeć! No ale ja tu sobie gadu gadu a kilometrów nie przybywa, dlatego już tylko pamiątkowe selfie na moście na rzece Neckar i gnam dalej. Wyjeżdżam więc poza Heilbronn i tu kolejny pozytyw: już od dawna żadna mieścina nie miała tak spokojnego wyjazdu w kierunku północno-zachodnim. Spokojnego, to znaczy bez ostrego darcia pod górę. Zmartwieniem jest teraz to, że znajduję się coraz niżej, co oznacza, że wszelkie późniejsze góry i wzniesienia będą po prostu bardziej czasochłonne.
Myślę sobie: trzeba pokręcić jeszcze ze dwadzieścia kilometrów za miasto, bo jakoś tego dystansu mało mi dziś ubywa. Założenie przecież mam takie, że codziennie trzycyfrowy dystans to minimum minimorum. Ale spoko. Dojeżdżam znów przed dwudziestą pierwszą na kemping Oberes Leintal w małej wiosce Niederhofen.
Tu ze zdumieniem odkrywam, że puszka piwa, którą wiozłem w górnym worku, tak bardzo polubiła się z kuchenką gazową, że ta druga z radością wydrapała małą dziurkę w ściance puszki. Skutkiem tego napój bogów ochoczo ulotnił się poza nią i cudowny zapach piwa objął nie tylko namiot i materac, ale też mój ukochany śpiwór! Najpierw myślę, że przecież w tym namiocie i na materacu jakoś przekimam. No okej, będzie waliło słodem i trudno. A do śpiwora może się wsunę i jakoś to będzie. Ale nie… w stopach, wewnątrz śpiwora powstała, kurcze, kałuża. Ciap, ciap, ciap, wiecie. Niestety w tym nie da się spać! Z żalem przewieszam go więc na noc na sznurze do suszenia, ale oczywiście niewiele to daje, bo w międzyczasie jeszcze pada przelotny deszcz a rosa osiąga swój punkt, bo ciepło wcale tej nocy nie jest. Na szczęście mam jeszcze w zapasie koc termiczny. Zdaje sobie sprawę z tego, że jego szelest w nocy będzie działać drażniąco na każdego sąsiada. No nic, przeklną mnie, ale jakoś dam radę.
Perspektywa dnia jutrzejszego jest taka, że jedzie ze mną śpiwór niezdatny do użytku. Moja głupota i siła złego na jednego. Dobranoc, ciap ciap na noc…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz