Archanioł Michał dzielnie broni się przede mną, bo wie, że depczę mu po piętach. Tego dnia wykombinował sobie niebiańskie upały, które sięgają czterdzieści stopni w cieniu, a przy tym oczywiście ani jednej chmurki na niebie, dlatego ten dzień upłynie mi zdecydowanie pod znakiem szukania cienia.
Długo ociągam się z wyjazdem, bo nawigacja twierdzi, że tego dnia nie zrobię już nawet trzycyfrowego wyniku – mam zwyczajnie za blisko 😎
Wstaję sobie na luzie o ósmej, następnie śniadanko na miejscu, kawka, pakowanie i dopiero o jedenastej wyruszam w dalszą podróż. Jako pierwszy punkt programu obieram kamienny kościół św. Marcina w miejscowości Lignou, która fantastycznie oddaje surowość architektury normandzkiej. Fascynuje mnie ona, tutaj wszystko jest takie inne. Przejeżdżałem koło tej budowli już wczoraj, ale światło wieczoru nie dawało szans na dobrą fotografię. Inna sprawa, że spieszyłem się, by zdążyć rozstawić namiot jeszcze przy świetle dziennym. Kościółek nie jest udostępniony do zwiedzania, dlatego robię sobie krótki tylko spacerek po otaczającym go cmentarzu, a następnie wsiadam na rower i ruszam dalej. W Couterne, do którego tak naprawdę wracam po wczorajszym odbiciu na nocleg, wpadam na dosyć mocno obciążoną krajówkę, którą kulam się z górki na górkę przez dwadzieścia kolejnych kilometrów, czyli aż do Domfront. Drogowskaz po drodze mówi mi, że do Saint-Michel jest jeszcze ponad sto kilometrów, ale to mierzenie dotyczy dróg asfaltowych, a ja przecież w głównej mierze mam się poruszać żelaznym szlakiem rowerowym, który z natury jest mniej pozakręcany. Nawigacja uspokaja, że faktycznie będzie tego trochę mniej. Odpuszczam sobie średniowieczne centrum Domfront, bo położone jest na sporym wzniesieniu, a mój ślad i tak objeżdża je od dołu. Za Domfront szlak wraca na pokolejowy szuter i mam okazję dalej z upodobaniem brudzić mój rower.
Za La Pouardière zjeżdżam ze szlaku kolejowego i tam kończy się życzliwy jak dotąd cień. Tutaj lokalnymi drogami muszę skrócić sobie szlak o jakieś dziesięć kilometrów, ale czy wytrzymam, tego nie wiem. Żar leje się z nieba, termometr pokazuje 35 stopni w cieniu.
Przemęczam tak w sumie nawet te kilkanaście kilometrów, aż w końcu łapię znowu szlak żelazny. Już wolę to, niż totalny skwar lejący się z nieba. Gertruda cierpi. Jest już oczywiście w stanie opłakanym, nadaje się tylko do gruntownego czyszczenia. W Saint-Hilaire-du-Harcouët zjeżdżam jeszcze w bok do stacji benzynowej żeby wymienić wodę, bo ta, którą wiozę w bidonie, to zupa o temperaturze jakichś czterdziestu stopni, kompletnie nie nadająca się do picia. Potem jeszcze ostatnie wzniesienie i już piękna trasa tylko z górki, aż do samego wybrzeża.
Co najbardziej wkurza w tej międzynarodowej trasie rowerowej pokrytej szutrem, to szykany dla rowerzystów przy dojeżdżaniu do każdej przecznicy asfaltowej. Skoro jest znak STOP, to po diabła jeszcze te przeszkody? Nie dość, że rower mam uwalony po pachy, to przy każdej szykanie muszę z niego zsiąść i na piechotę ją przekraczać, bo projektującemu ją idiocie nie zaświtało, że skoro to taka perełka turystyczna (z czym nie polemizuję), to będą tędy jeździć sakwiarze, a oni potrzebują jednak trochę szerszych prześwitów, by bezpiecznie przejechać i nie zawisnąć.
Kolejna perełka – jeśli tak to można określić – to obecność jeźdźców konnych, a raczej śladów po nich. Na szlaku do Saint-Michel obecność koni jest dopuszczona odpowiednimi znakami, ale kto by sobie we Francji zawracał głowę podwieszaniem worków na ekskrementy? W Pontaubault przejeżdżam pod wspaniałym kamiennym mostem, który podczas lądowania aliantów w Normandii w 1944 roku odegrał kluczową rolę: ocalał i umożliwił im uderzenie na południe i zachód, w kierunku Bretanii, gromiąc siły 77. Dywizji Wehrmachtu. Za mostem Atlantyk mam już jak na dłoni, bo most zbudowano praktycznie na samym ujściu rzeki. Teraz mam dosyć mocno pod górę, ale tylko chwilowo, bo wkrótce docieram do główniejszej drogi, która wiedzie prosto do Saint-Michel. Warownię widać z oddali jest to widok jak baśni tysiąca i jednej nocy! Czuję się, jakbym znalazł się w innym wymiarze albo przeniósł do Narni. I wiecie co, świeczki mam w oczach! Wyobraźcie sobie widok taki, gdzie pośród równinnych łąk, a za nimi wód oceanu, wyrasta strzelista góra jak fatamorgana i majaczy w oddali. To tak nierzeczywisty widok, że czujesz się, jakbyś patrzył na żywo na jakiś fotomontaż. W miarę zbliżania się, oczywiście widok staje się coraz bardziej rzeczywisty, wyraźniejszy i większy, i powoli oswajasz się z nim, ale nie sposób oderwać od niego wzroku. Jest po prostu magiczny! Około dziewiętnastej zawijam na kemping przy hotelu Vert. Idę do recepcji, mówię, że chciałbym się zameldować z małym namiotem i rowerem, a gość mi na to: – Czy była rezerwacja? – Nie, nie było, bo w pojedynkę nie robię rezerwacji. Jadę tyle, na ile wystarcza mi sił i nie jestem w stanie określić dokładnej daty przyjazdu. A on mi na to: – A co by było, gdyby nie było u nas miejsca? – No jak to co, nocowałbym na dziko za płotem! 🦧 Uśmiechnął się, patrząc jak na wariata, ale najwyraźniej to ja wygrałem pojedynek na docinki. – Na szczęście mamy miejsce, wkręciłem pana. Вот, шутник!
Udało mi się dosyć szybko rozbić namiot i jeszcze tego samego dnia wieczorem wybrałem się na zachód słońca i nocne fotografie wzgórza. Sam sobie nie mogłem uwierzyć, ale dotarłem aż do bramy wejściowej opactwa! Fajnie było widzieć wzgórze najpierw w świetle zachodzącego słońca, a później jeszcze w feerii kolorowych snopów światła, rzucanych z rozmaitych reflektorów. Bycie tutaj jest ekstremalnie nierzeczywiste: to otoczenie, bezpośredni i namacalny widok wzgórza i opactwa, wszystko to jest tak oderwane od tego, co zwykłem widywać na co dzień, że trudno uwierzyć, że to istnieje naprawdę. Wzruszenie ściska za gardło i wyciska świeczki w oczach. Jestem już w drodze powrotnej do namiotu, a jeszcze z mostu co kawałek odwracam się, żeby się napatrzeć. I jeszcze, i jeszcze… Potem zatrzymuję się na pomoście na dłużej i puszczam sobie na słuchawki utwór Mike'a Oldfielda, który napisał będąc chyba pod takim wrażeniem, jak ja teraz. Fantastycznie komponuje się z widokami, ale najlepiej na miejscu i na żywo. Posłuchajcie sobie, patrząc na zdjęcia – usłyszycie dzwon opactwa i będziecie wiedzieć, o czym mówię. Do namiotu ściągnąłem dopiero po pierwszej w nocy, nadal lekko oszołomiony tym, co dane mi było dziś zobaczyć i z głową pełną planów na jutro. Na szczęście słońce wschodzi tutaj równie późno, co zachodzi – o jakiejś półtorej godziny później, niż w Rybniku. A na zegarze godzina przecież ta sama. To do jutra!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz