Dosyć późno pozbierałem się z kempingu w Kehl, jakoś tak niemrawo szło mi to pakowanie. Dopiero o dziewiątej trzydzieści odnalazłem się na trasie, choć na szczęście już po śniadaniu i po kawie. Przeskoczenie do Strasburga okazało się formalnością, głównie dzięki imponującemu pieszo-rowerowemu mostowi na Renie.
Po drugiej stronie rzeki czekała na mnie Alzacja, przechodząca w przeszłości dzieje trochę podobne do Śląska (choć znacznie starsza), od końca drugiej wojny w granicach Francji. Po przejechaniu na drugi brzeg postanowiłem w skróconej formie zwiedzić sobie najpierw stare miasto. Ono znajdowało się najbliżej.
To, co zobaczyłem, zdecydowanie przerosło moje oczekiwania, bo to kompletnie inny obraz od tego, którego się spodziewałem. Przeciętnemu Europejczykowi Strasbourg będzie kojarzyć się przede wszystkim z miastem nowoczesnym, pełnym unijnych instytucji – a tu proszę, nie dość, że zabytki, w tym okazała Katedra Najświętszej Marii Panny czy kościół św. Tomasza, to jeszcze te kanały!
Miasto znajduje się bardzo daleko od morza, ale dzięki licznym szlakom wodnym połączonym z głównym nurtem Renu i jego dopływu Ill, a także kanałom Marna-Ren oraz Rodan-Ren, sprawia wrażenie Wenecji na lądzie. Celtowie założyli tu jedną ze swoich osad i nazwali ją Argentorate – wodna twierdza, co moim zdaniem znakomicie oddaje jego charakter. Strategiczne walory tego miejsca docenili także Rzymianie zakładając w miejscu dawnej wioski obozowisko dla legionu cesarza Augusta. Korzystne położenie na skrzyżowaniu ważnych szlaków handlowych spowodowało, że niewielka osada bardzo szybko rozrosła się w znaczący ośrodek miejski.Sama architektura silnie nawiązuje do korzeni niemieckich, bo – pamiętajmy – Alzacja przez długi czas pozostawała przecież we władaniu niemieckim. Nietrudno znaleźć tu fasady z pruskim murem, nawet jeśli dziś noszą nazwę Petite France (Mała Francja). Nazwy miejscowości regionu, podobnie jak w Lotaryngii, też nie pozostawiają złudzeń co do ich pochodzenia.
Ja tymczasem przemieszczam się powoli na północ, do dzielnicy rządowej i na pierwszy ogień mojego obiektywu obieram gmach Rady Europy. Kurcze, patrząc na kadry pojawiające się tle relacji z wszelkich materiałów telewizyjnych związanych z Unią, człowiek nie ma pojęcia, że te budynki są tak ciasno skupione wokół siebie. Dość powiedzieć, że obracając się plecami do pałacu Rady Europy, zaliczamy inne ciekawe (o ile nie ciekawsze) tło gmachu Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. To na wskroś futurystyczny budynek, wyglądający trochę jak stacja kosmiczna na Marsie 😜 Mam pełną świadomość, że nie wszystkim przypada do gustu tego typu wzornictwo. W internecie znajdziecie całkiem sporo mniej lub bardziej kąśliwych uwag co do stylu architektury północnych rubieży Strasburga. Mnie to nie przeraża – wychodzę z założenia, że starówka posiada swój urok, a dzielnica instytucji – swój. Nie ma w tym żadnej kolizji, bo te miejsca służą zupełnie innym celom, inne też mają korzenie. Przejeżdżając drogą rowerową wzdłuż wylotowego, jak na miejscowe warunki, kanału Marna-Ren, napotykam naprawdę ciekawy w swej wymowie obrazek kajakarzy, którzy gromadzą się pod mostem, w bezpośrednim sąsiedztwie Parlamentu Europejskiego. Ktoś gdzieś w komentarzu zauważył, że powinienem to zdjęcie sprzedać za milion monet jakiejś francuskiej gazecie. Nie wiem, albo ja nie czuję tego klimatu, albo przeszła mi pod nosem wcześniejsza emerytura… no cóż. Opuszczam aglomerację i myślę sobie: skoro to kanał, to przecież musi być płasko. Fajnie, tylko kłóci się to z faktem, że jakoś przecież trzeba trawersować pasmo Wogezów. Jak to zrobić, trzymając się kurczowo tego kanału? Moja wiedza i wyobraźnia znów okazuje się za płytka w stosunku do tego, co już zobaczyłem i co wkrótce ujrzę. Mijam kolejne śluzy. Kanał posiada w sumie ich aż 154 i nawet 4 tunele. W okolicach Strasburga miały numerację powyżej 50 i z każdą kolejną numerek schodzi o jeden w dół, aż do szczytowego momentu po stronie wschodniej. To jeden z najdłuższych kanałów we Francji (313 km), a prawdopodobnie również najciekawszy. To trasa wodna, którą częściowo możemy też podziwiać z lądu. Kanał wije się pośród wzgórz Wogezów i przepływa przez alzackie wioski i miasteczka. Na zdjęciu poniżej śluza 49 w Reichstett, którą przejeżdżam górą i dalej, już lewą stroną, zbliżam się do ogromnego centrum handlowego. W sumie spada mi ono (to centrum) jak z nieba, bo akurat szukałem zapasowego kartusza gazowego. Oczywiście po deptaku handlowym nie wolno jeździć rowerem, dlatego prędzej czy później trafiam na ciecia, który każe mi zejść z roweru. Nie ma lekko: zawsze w takim momencie pokazuję zamki SPD w butach i sprawnie odbijam piłeczkę. Dziś wykorzystuję go do tego, żeby schować rower na nieuczęszczanym zapleczu kompleksu i już bez stresu udać się na zakupy. Robię sobie zaopatrzenie a przy okazji wsuwam coś, co ma być substytutem obiadu na dziś.
Potem jadę dalej. Wzdłuż wody i trasy co rusz sielskie obrazki chmielu, jęczmienia i słoneczników – zupełnie jak na tym zdjęciu. Całkiem zmęczony zatrzymuję się przy kolejnym MORze w kształcie jakiejś takiej łodzi śródlądowej. Żar leje się z nieba, dlatego z przyjemnością chowam się w cieniu budki tej łodzi. Udaje mi się chyba nawet przez kwadrans uciąć sobie komara, nie nękany przez nikogo. Tylko kwadrans, bo z przeciwnej strony zajeżdża dwóch Niemców, którzy właśnie jadą z Calais do Neapolu i koniecznie muszą opowiedzieć mi historię swojej podróży. Jacie, no co za zajebista trasa, nie no! Pyk, i już po drzemce #@$!$%#@$#@$% 😵💫
Co robić, zbieram się i jadę. Bardzo delikatnie, ale cały czas wznoszę się i to czuć. Owszem, dzięki asfaltowi i łagodnemu profilowi da się cały czas jechać z sensowną prędkością, więc nie jest to szczególnie uciążliwe. W okolicach Dettwiller droga rowerowa tak uroczo komponuje się z samochodową oraz wodną, że nie mogę odpuścić sobie fotografii. Uroku w tym miejscu dodaje kolejna (która to już?) barka wycieczkowa. To dosyć nietypowy jak na nasze polskie warunki sposób wypoczynku, a tutaj, jak widać, popularny. Co ciekawe, czarteru można dokonać jeszcze będąc w Polsce. Wynajem takiej łodzi albo barki do tanich nie należy: za tydzień płaci się od tysiąca do kilku tysięcy euro (w zależności od komfortu), a tańszą opcją jest weekend, kiedy można sobie popływać już od około pięćset. Do tego rzecz jasna trzeba doliczyć opłaty na śluzach, które może nie są drogie, ale jest ich mnóstwo.
Francuzi jak dla mnie mają mistrzostwo świata jeśli chodzi o inżynierię wodnych tras śródlądowych. Naoglądałem się tego wcześniej na Planete+, a teraz widzę to osobiście i jestem szczerze zachwycony! Pokonałem wzdłuż kanału dobre 170 metrów wzniosu na dystansie jakichś 60 kilometrów. Co kawałek śluza, a ruch statków prawie jak samochody na autostradzie, a na uznanie zasługuje fakt, że choć kanał jest bardzo stary, to utrzymywany w znakomitym stanie technicznym i ciągle drożny. Tymczasem osiągam Stambach w okolicy Saverne, a to oznacza, że do kulminacyjnego punktu kanału pozostaje mi zaledwie kilkanaście kilometrów. Po drodze, przed objazdem, spotykam jedną taką szaloną rowerzystkę, jedną z tych, które pojęcie o Polsce mają takie, że to kraj lepianek i jakiegoś bantustanu. Jara się moim panelem słonecznym, a przeżywa szok, kiedy mówię, że kupiłem go przed wyjazdem, jeszcze w Polsce. Ona takiego we Francji jeszcze nie widziała… Cóż mam powiedzieć?
Wspomniałem wam o objeździe. No tak, zrobili sobie Francuzi objazd ścieżki rowerowej. „Droga rowerowa zagrodzona” – i rzeczywiście, kawałek dalej płot. No i ten ich język, dewianci 😉 Docieram do drogi dla samochodów a tam… rzeźnia. Droga dziurawa jak ser szwajcarski. Nie powiem, ta rowerowa przy niej była jak stół.
Kolejne dwa kilometry i kolejna niespodzianka: wjeżdżam do Lotaryngii. Jakoś chyba nie zdawałem sobie sprawy, że to już tu, że to tak blisko. Nieopodal pierwsze miasteczko, Lutzelbourg, z jego śluzą o numerze 22 (proszę, jak ta numeracja szybko maleje) i ruinami twierdzy zniszczonej już w połowie XII wieku. W okolicy śluzy nr 18 znajduje się ciekawy pod względem architektonicznym most kolejowy Port du viaduc, tworzący kolejne „okulary”, podobnie jak w Ambergu. Kawałek dalej, z uwagi na największą na kanale różnicę poziomów, utworzono windę dla łodzi. Są one tutaj transportowane szynowo, podobnie jak na kanale Elbląskim, tyle że na nieporównywalnie większej stromiźnie. W okolicy wioski Arzviller numeracja śluz osiąga 1, a mnie czeka teraz przełęcz o tej samej nazwie, czyli stromy podjazd na jakieś 450 m npm. Kanał kompletnie wysechł, a łodzie wycieczkowe w tym miejscu przepływają tunelem kolejowo-wodnym, poza zasięgiem wzroku. Po przekroczeniu kulminacji Saverne kanał nie wygląda już tak, jak przedtem. Pewnie był projektowany od Strasburga do Wogezów, a potem inżynierom chyba już nie za bardzo się chciało i po prostu oddali do użytku kawałek wody, który wieje nudą. Jestem zmęczony, a wieczór też już daje o sobie znać. Z przełęczy było z górki, a teraz jest zupełnie płasko, więc dokręcam od niechcenia jeszcze te dwadzieścia kilometrów, by utrzymać trzycyfrowy dystans dzienny i docieram do niewielkiej krainy wielkich stawów na zachód od Sarrebourga, na terenie której wytyczono Park Krajobrazowy Regionu Lotaryngia. Wogezy na szczęście mam już za placami. Zaczepiam się na noc na kempingu Les Mouettes w Gondrexange. Wieś, pola, woda i łąki… ślicznie, ale wygwizdów, jakich mało 😋
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz