Wczorajszy stukilometrowy odcinek nie nastroił mnie bynajmniej zbyt pozytywnie do terminowego zakończenia trasy. Jedynym sensownym rozwiązaniem na tę chwilę wydawało się ominięcie regionu Verdun, co dałoby mi nawet sto kilometrów oszczędności – czyli decydującą różnicę. Z żalem porzuciłem więc pomysł zwiedzenia linii umocnień z Pierwszej Wojny Światowej, ale w sumie i tak w planach dawałem sobie czas zaledwie na Fort Douamont, więc chyba trzeba to po prostu zobaczyć przy innej okazji.
Wczoraj zahaczyłem się na kempingu w Gondrexange. Był on pełen pustych przyczep kempingowych, a poza kilkoma rowerzystami podobnymi do mnie, nikogo więcej nie zauważyłem.
Pakowanie poszło mi nad wyraz sprawnie. Stwierdziłem, że po co marnować czas, trzeba sobie zrobić śniadanie na miejscu i dopiero potem wyruszyć. Tak też zrobiłem, dzięki czemu o dziewiątej trzydzieści byłem już gotów do dalszej trasy. A prognoza? Hah! Fantastyczne ciepło, słonecznie, wiatr w plecy (wschodni), czego można chcieć więcej?
Wyskakuję jak z procy. Droga rowerowa prowadzi oczywiście nadal wzdłuż kanału Marna-Ren, choć na początkowym odcinku centralnie, środkiem jeziora. Wygląda to jakkolwiek malowniczo. Na ósmym kilometrze docieram do Wielkiej Śluzy Réchicourt-le-Château. Ma numerek 2 po tej stronie Wogezów, a numerki tym razem zwiększają się w miarę przemieszczania się w dół. Ta śluza to największy tego typu obiekt, który spotkałem, dlatego w pełni zasłużenie nosi tytuł Wielkiej. Zbudowana w 1965 roku, ma wysokość zrzutu od 15 do 16 metrów, w zależności od poziomu wody w kanale i zastępuje sześć starszych śluz. Pozwala to na przepłynięcie łodzi w trzydzieści minut zamiast wcześniejszych sześciu godzin. Przed jedenastą wyjeżdżam z parku krajobrazowego, jestem już za Lagarde. Mam nakręcone sporo ponad dwadzieścia kilometrów, czyli trzecią część drogi do Nancy i rekordowe 21,5 km/h na średniej.
Jadąc mijam co rusz pola słoneczników, których zdaje się być coraz więcej, w miarę jak przesuwam się na zachód. Czasem to po prostu widok kanału i bezkres koloru żółtego aż po horyzont. Uwielbiam takie widoki! Wszystko co dobre, szybko się kończy i tak dla mnie kończy się trasa wzdłuż kanału. Dlaczego? Dlatego, że za Maixe kończy się droga wzdłuż kanału. Na wale pozostaje tylko wysoka trawa, którą nie sposób jechać dalej, a szlak zupełnie nieoczekiwanie wyskakuje na zwykłą drogę dla samochodów. A tu już wcale nie jest tak płasko! Pagórki, dolinki, zjazdy i podjazdy to całkowita norma, teraz dodatkowo w dość konkretnym upale.
Co jakiś czas udaje mi się powrócić na krótko do mojego ulubionego kanału, ale te radości nie trwają zbyt długo, co najwyżej po kilka kilometrów i znów siup na drogę samochodową.
Zabudowania zaczynają się zagęszczać, wioski wydają się przechodzić w miasteczka, a to oznacza, że nieuchronnie zbliżam się do stutysięcznego Nancy. Oprócz zabudowań pojawia się również przemysł, w tym turkusowe jeziorko fabryki chemicznej Novacarb, która produkuje wodorowęglan sodowy i węglan sodu. Jeziorko znajduje się na terenie należącym do fabryki i obowiązuje w nim zakaz kąpieli. Ale przyznacie, że wygląda kusząco 🙃 Woda poniżej to nurt rzeki Meurthe – przy okazji kolor świetny do porównań. Jeszcze kilkanaście kilometrów i już jestem w centrum Nancy. Tutaj, oprócz kilku charakterystycznych obiektów typu kościół św. Sebastiana czy katedra Notre-Dame, uwagę przykuwa wpisany na listę Unesco barokowy plac króla Stanisława Leszczyńskiego oraz pomnik na jego cześć, wzniesiony w centralnym miejscu tego placu. Skąd król Stanisław Leszczyński w Nancy, spytacie? Otóż w latach 1737-1766 był on ostatnim księciem Lotaryngii. Wcześniej, na początku XVIII wieku był elekcyjnym Polski przy poparciu Szwedów, którzy w tym czasie zajmowali kraj. Uciekł po klęsce Szwedów pod Połtawą, kiedy do władzy doszły frakcje saskie. Osiadł w Nancy wraz z żoną. Za jego sprawą powstały tu m. in. barokowy Kościół Notre-Dame de Bon Secours i Plac Stanisława. W 1750 król rozpoczął gromadzenie zbiorów bibliotecznych, zapoczątkowując historię biblioteki miejskiej w Nancy, za co w XIX wieku Francuzi wystawili mu pomnik w centralnym miejscu placu. Tyle historii. Wyjazd centrum w kierunku zachodnim okazuje się jakąś kompletną porażką, bo z poziomu 180 wyjeżdża się na ponad 300 na odcinku dosłownie kilku kilometrów. Na mapie, rzecz jasna, wygląda to całkiem niewinnie. Na szczęście później jest lepiej, choć jazda wzdłuż autostrady jest taka sobie. W Gondreville przekraczam Mozelę i ciągnę ile się jeszcze da na zachód. Początkowe założenie jest takie, żeby dociągnąć do Orny i tam zahaczyć się na jednym z kempingów. Ale one są daleko, za daleko. Ostatecznie decyduje się odbić na północ do Saint-Mihiel (uau, cóż za urocza i obiecująca nazwa) i tam zahaczyć się na nocleg. Droga wiedzie wzdłuż Mozy, wśród łąk i pól. Robi się chłodniej, bo słońce już zaszło i wyszedł księżyc, przez co robi się trochę… upiorniej? 👻 W Saint-Mihiel znajduję kemping municypalny, to znaczy taki utrzymywany przez gminę. Finalnie okazuje się, że jest on dostępny dla mnie za darmo (w wariancie osoba+namiot), a przy tym rozległy i prawie pusty. Jedyny problem to, że żeby do niego dotrzeć, trzeba jeszcze pokonać kilka wzniesień i objazdów, więc finalizuję grubo po dziesiątej wieczorem i rozstawiam namiot już po ciemku.
Jestem zmęczony, śpię do jutra rana bez ograniczeń, mając tego dnia w nogach prawie 150 kilometrów. Prysznice bez ciepłej wody, ale darowanemu koniowi ponoć w zęby się nie zagląda…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz