Komu w drogę, temu burze i pagórki. Na tej eskapadzie raczej prosto nie będzie. Rok temu mój syn Mateusz powiedział, że bardzo chciałby pojechać ze mną do Paryża, bo w odróżnieniu od planowanej przeze mnie od lat trasy do Rumunii, ta wydaje się w miarę płaska i powinien sobie poradzić. Nic bardziej mylnego! Znacznie ważniejsza od wysokości bezwzględnych bywa na wycieczce rowerowej suma przewyższeń, czyli innymi słowy, ile metrów różnicy poziomów złapiemy na podjazdach. No to jadymy!
Wyjechałem z Rybnika dzień wcześniej, czyli w piątek po pracy, bo nijak mi się plan nie spinał. Tym samym rozpocząłem liczenie dni wyprawy od zera, a nie od jedynki, jak na rasowego informatyka przystało. Po prostu za dużo kilometrów. Stwierdziłem, że każdy jeden, zrobiony tego dnia, będzie tylko in plus. Mateusz miał przyjechać się pożegnać, ale nie zdążył. Czekaliśmy na niego z Anią jakieś 20 minut, po czym machnąłem ręką, pożegnałem się z moją perełką i pojechałem. Oczywiście synek dorwał mnie już koło szkoły 34. Widziałem go w lusterku i zatrzymałem się na chwilę czułego pożegnania. Potem już prosto, początkowo moją stałą pętelką aż do kolegi Mareczka, który był tak uprzejmy i przywitał mnie na dwunastym kilometrze w swoich włościach. Był bardzo upalny dzień – lekko ze 35 stopni, ale trzeba było gnać, bo wieczorem zapowiadano burzę. Dosyć silny wiatr w twarz przeszkadzał mi z resztą od samego początku. Od razu było wiadomo, że jadę na zachód.
Standardowy widoczek na wschodnią Opolszczyznę po drugiej stronie Odry, dokładnie taki jak dwa lata temu, uchwyciłem zjeżdżając do doliny Kobyli. Potem to już właściwie tylko senny Racibórz i znów widoczek na miasto, z drugiej strony, z pól na Kolonii Pawłów. I tu idylla się skończyła. Ledwo co minąłem Eko-Okna, jeszcze przed Kietrzem, dokładnie na moim kierunku, jedna z chmur się rozpłakała.Początkowo wyglądało to całkiem niewinnie, tak jak na zdjęciu, ale finalnie zmieniło się w nawałnicę i niebezpiecznie gęsty słup wody. W Pietrowicach Wielkich nie było innej rady, jak zjechać z planowanej ścieżki i zrobić unik, żeby w ogóle móc dalej się poruszać. Nie było to już jednak to, bo zerwał się zaporowy wiatr od strony tej chmury, który podrywał kurz i drobinki z pól, więc mimo że jeszcze nie padało, powietrze stało się mętne.
Jakimś cudem udało mi się doczłapać do granicy w Pietraszynie, choć początkowo plany były takie, żeby przekroczyć ją na wysokości Karniowa. Zrobiłem zdjęcie, bo widok tego niegdyś tętniącego życiem przejścia to obecnie obraz nędzy i rozpaczy. Wysokie nie skoszone trawy po bokach, opuszczony budynek celny… Pojechałem dalej, w Sudicach skracając sobie drogę do Opawy przez jęzor Ściborzyc Wielkich. Z zadowoleniem obserwowałem, jak ciężkie szare chmury zostawiam za plecami.
Słońce powoli zachodziło, widziałem je przez wąski przesmyk między chmurami. Choć tego nie planowałem, do Opawy dojechałem przed dwudziestą i tuż przed zamknięciem marketu Billa, w którym udało mi się jeszcze na szybciora zrobić zakupy kolacyjno-śniadaniowe. Potem szybciutko przez miasto. Nie było już sensu pchać się na Bruntal, obrałem więc kierunek równoległy, tzn. na Morawski Bieruń. Za Opawą ujechałem jednak niewiele, nie wiem, może z 5 km i w końcu dopadł mnie deszcz. Szukając schronienia zauważyłem, że w miejscowości Slavkov jest otwarty gminny ośrodek wypoczynkowy (areal). Zajechałem i zapytałem o możliwość schowania się pod dachem. Ludzie się zwijali i powiedzieli, że nie, bo właśnie zamykają. Z resztą ośrodek był nieczynny. Zapytałem więc, czy w pobliżu nie ma jakiegoś gościńca. Powiedzieli mi że jakiś kilometr pod górę, ze szkołą, trzeba skręcić w lewo. Kiedy tam dojechałem, na skrzyżowaniu czekał na mnie ten sam gość co w ośrodku i palcem wskazał posesję, o której wcześniej wspomniał. Życzliwi ludzie!
Podjeżdżam do budynku. Widzę, że przy obejściu krzątają się jesteś młodzi ludzie więc pytam, czy mają jakieś wolne pokoje. A oni mi na to, że nie ma tu żadnych pokoji do wynajęcia i żebym sobie poszedł. Zrobiłem biedną minę i poprosiłem, by mi chociaż na chwilę udostępnili jakiś dach. Ulitowali się nad grzesznikiem I tak oto… zaliczyłem imprezę. Chociaż nie byłem głodny, trafił mi się kawałek kurczaka z grilla. Gdy tak sobie biesiadowaliśmy, deszcz przeszedł. Nie chcąc nadużywać gościnności, podziękowałem i ruszyłem niezatrzymywany w dalszą podróż. Po ciemku dojechałem do gościńca jakieś dziesięć kilometrów dalej, ale że była już północ, to obiekt pozamykany na cztery spusty, więc trzeba było sobie radzić inaczej. Zjechałem z głównej drogi i znalazłem sobie zaciszne miejsce nad stawem we wsi Mladecko. Jak na pierwszy nocleg – bajka!
Obserwowałem na Facebooku! Zamierzam tu też kibicować. Nawet jeśli tu to już post factum. Niemniej tu ma się lepsze wrażenia niż na Facebooku.
OdpowiedzUsuń