04 lipca 2022

biorę osę na klatę

Poranek bez podjazdu… no, kto pamięta, kto? Tak. Poranek bez podjazdu – porankiem straconym! To oczywiście prawidłowa odpowiedź. Nie inaczej było i w poniedziałek, przy czym stromy podjazd (czasami wręcz z wypychem Gertrudy stromo pod górę) zdarzył mi się tym razem już na kilku pierwszych kilometrach, kiedy trzeba było opuścić kemping Stworzydła, położony w dole przełomu Sazawy.

Tym razem najpierw skorzystałem z faktu, że jestem na kempingu: ławostoły, jakieś podstawowe wygody i ogólnie dużo miejsca, dlatego przystąpiłem do śniadania i porannej kawy. Przełożyło się to na dosyć późną godzinę startu – 9:20. Choć z drugiej strony, jeśli wziąć pod uwagę, że wyjechałem już syty i po kawie, to wynik całkiem znośmy…
Na trzynastym kilometrze, tuż po jedenastej, miłe tablice poinformowały mnie, że oto skończyła się Wysoczyna i zaczyna Kraj Środkowoczeski. Super, bo to oznacza, że Bawaria coraz bliżej i oto wjeżdżam do przedostatniego kraju związkowego Republiki Czeskiej.
Po krótkim postoju jadę dalej. Teraz mam w dół do poziomu mostu i przecinam zbiornik wodny Szwichów na rzece Żeliwka, największym dopływie Sazawy.
Na północ od mojego śladu znajduje się ruina niedokończonego mostu z czasów Hitlera (tzw. Borowski Most), zwanego Czeskim Awinionem, którym w zamyśle Niemców miała biec autostrada Praga-Brno. Most wykonany jest w 75% i pewnie doczekałby się szczęśliwego finału, gdyby nie pogarszająca się sytuacja gospodarcza Rzeszy w 1942 roku. Hitler postanowił wszystkie środki przeznaczyć na wojnę i tego typu inwestycje ostatecznie upadły. Dziś ta sama autostrada przebiega dosłownie kilkaset metrów dalej na zachód. W efekcie z mostu został pomost, który sypie się i grozi zawaleniem. Pomimo ostrzeżeń i zamkniętego terenu, pozostaje nie lada atrakcją i przyciąga spacerowiczów. Mnie niestety tym razem nie skusił, bo musiałbym odjechać od śladu sporo na północ i nadłożyć dziesięć albo i kilkanaście dodatkowych kilometrów – stąd nie mam zdjęć, żeby go tutaj pokazać.

Pagórkowatymi spadami wśród pól i łąk docieram najpierw do wioski Kondrac, w której nie wytrzymuję i idę na lody, bo taki żar leje się z nieba. Następnie po kilku kilometrach okazuje się, że akurat przejeżdżam w okolicach Blanika – znanej w Czechach góry, od której nazwę wzięło jedno z popularniejszych czeskich piw, a tuż pod Blanikiem leży niewielkie miasteczko Louniowice z okazałym zamkiem i muzeum Podblanicka. Na terenie zamku z kolei funkcjonuje restauracja (zamecka hospoda), w której można niedrogo i dobrze zjeść. Jest już po piętnastej, żołądek się domaga, a tu pełno innych rowerzystów i turystów z plecakami – więc jak tu nie zatrzymać się i nie zjeść?
Zamawiam sobie oczywiście znów smażaka, za którym przepadam i który w każdej knajpie smakuje inaczej. W międzyczasie dołączają kolejni czescy rowerzyści, zaciekawieni skąd jestem i dokąd jadę. Rozmawiamy, ja spokojnie dojadam sobie obiad i ruszam dalej. Zjeżdżając w dół – bo akurat kawałek mam zjazdu do rzeki, przy może 30 km/h wpada mi za koszulkę osa. Widziałem ją, jak na mnie leci, ale trwało to dosłownie ułamek sekundy i nie zdążyłem nawet zrobić uniku. Ugryzła mnie ta krowa tuż poniżej szyi, po czym uciekła w dół i nie znajdując drogi wyjścia, jeszcze raz w brzuch tuż powyżej pasa. Wszystko w ułamku sekundy! Pech tym bardziej, że akurat miałem koszulkę włożoną do spodenek.
Wyobraźcie sobie komiczny obraz rowerzysty zjeżdżającego z prędkością w dół i w panice wytrzepującego owada zza koszulki. Z zewnątrz musiało to wyglądać co najmniej komicznie, ale mam jeszcze w pamięci świeże czerwcowe ukąszenia na wycieczce kajakowej na Drawie, kiedy nieświadomie wdepnąłem gołą stopą w gniazdo os. Teraz nie jest mi wcale do śmiechu.
Zatrzymuję się i po upewnieniu się, że na sto procent pinda opuściła niepożądane terytorium, jadę dalej. Piecze na początku chamsko. Przez kolejny tydzień będzie pewnie nieprzyjemnie swędziało, ale w końcu niczym złym (poza walką z bestią podczas jazdy) się to nie kończy. Wniosek z tego w sumie żaden, bo nijak nie sposób się zabezpieczyć przed taką sytuacją. No bo jak, golf na szyję w upały i zamek pod szyję? Nie no, nie da rady…
Przejeżdżam bez zatrzymywania miasto Votice, w którym akurat nie było nic ciekawego do obejrzenia. We wsi Chocietice ślad szlaku poprowadzi na drogę gruntową, która pogarsza się dosłownie z metra na metr. Objazd tego miejsca asfaltem nie nastręcza jednak jakichś dużych naddatków kilometrowych, dlatego po krótkim namyśle zawracam i objeżdżam tę drogę przez Diwiszowice.
Niebo od jakiegoś czasu nie wygląda zbyt zachęcająco – od południa, na kierunku Czeskich Budziejowic, przechodzą sobie wesoło burze i nie jest do końca pewne, czy nie zmienią kierunku i nie uderzą bliżej.
Widząc okazałą, górującą z oddali rezydencję na wzgórzu Wysoki Chlumec, chodzi mi po głowie, żeby wjechać do centrum miejscowości, by z jak najdogodniejszego miejsca zrobić fotografie zamkowi. Niestety, jest już przed dwudziestą, a ja, nie zważywszy ani na człon nazwy „wysoki” ani na to, że droga do centrum robi się coraz bardziej stroma, walczę z przeciwnościami i cisnę na siłę pod górę. Wreszcie za kolejnym zakrętem, widząc, że droga robi się jeszcze bardziej stroma, daję za wygraną i wracam do pierwotnej trasy w dole. Nie zobaczyłem zamku z bliska, co więcej: nie zrobiłem ani jednego zdjęcia, bo noc zbliża się szybko, a ja do celu mam jeszcze kawałek. Na pocieszenie później okazuje się, że zamek nie jest udostępniony dla zwiedzających, więc nie za bardzo jest nawet co polecić.

Po drodze, na zakręcie we Wleticach (okolice Krasnej nad Wełtawą), jest farma o tej samej nazwie, oferująca noclegi, imprezy firmowe itp. Oprócz innych atrakcji, najfajniejszą z mojego punktu widzenia okazuje się samoobsługowy kran piwa. Na miejscu można zakosztować Swijańskiego Mazu oraz lokalnej Bezinki, nawet wtedy, kiedy wokół nie ma żywej duszy! Wystarczy podejść, wrzucić monetę, wziąć do ręki kufel i nalać sobie tyle, na ile nakapie za wrzucony pieniądz, bo automat nie zwraca reszty. Po zakończeniu korzystania trzeba oczywiście umyć po sobie kufel, ale to też nie kłopot, bo obok od razu znajduje się kranik z wodą. Pomysł zacny, zdecydowanie wart naśladowania!
Kilka kolejnych kilometrów do Krasnej to kolejny mozolny podjazd, ale nie wybieram drogi, którą podpowiada mi ślad – bo tu bym dopiero się wpakował w podjazd – ale szuter wzdłuż potoku Strażnik w dół i już za Krasną mogę sobie na luzie gnać prawie po płaskim. Od tej pory zaliczam już tylko kolejne kilometry, napędzany myślą, że trzeba dotrzeć do kempingu przed zmrokiem. Na nocleg chcę dotrzeć do Wełtawy i sztucznego zbiornika Orlik. Wybieram siłą rzeczy dosyć mocno turystyczny, ale wcale nie przesadnie zatłoczony kompleks Trhovky. Nie żałuję: atmosfera na miejscu jest dokładnie taka, jaką lubię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz