Rozstawienie namiotu na uboczu kempingu okazało się bardzo dobrym pomysłem. W drodze do toalet, mimo środka tygodnia, już od rana tłoczno i gwarno, a ja byłem gość, bo miałem świetną miejscówkę wśród drzew i wokół ledwie kilku moczykijów. Wtorek rozpoczął się piękną słoneczną pogodą. To dobrze, bo na dziś cel minimum to wjazd do Austrii, a w wersji ambitniejszej, osiągnięcie linii Dunaju.
Mimo pobudki o siódmej rano, z kempingu wyjechałem dopiero o dziesiątej. Wiedząc, w jakie odludzia się dziś pakuję, wolałem nie ryzykować wyjazdu z pustym żołądkiem, ale zjeść śniadanie jeszcze przed wyjazdem. To akurat nie stanowiło problemu, bo było w czym wybierać. Większość lokali otwierano z samego rana i od razu ustawiały się kolejki wygłodniałych wczasowiczów. Pełna symbioza 😉
Wreszcie wyjechałem. Do granicy niby nie było daleko, ale nie szło mi zbyt sprawnie, bo w okolicach jeziora same pagórki, a wiatr tradycyjnie południowo-zachodni. Zjechałem z głównej drogi w boczną, do wsi Jewiszówka. Tutaj przypomniałem sobie o tablicach, które wczoraj mijałem przy każdym wjeździe do miejscowości na Południowych Morawach. Treść mniej więcej taka: W gminie obowiązuje zakaz sprzedaży obwoźnej i obnośnej. Kurcze, tych tablic jest naprawdę tyle, ile miejscowości! Władze lokalne w jasny i kategoryczny sposób radzą sobie z problemem, który w Polsce nadal jest nierozwiązany. Da się?
Inna ciekawa rzecz, to linia umocnień czechosłowackich, pochodząca z lat trzydziestych XX wieku. Między Mikulowem a Znojmem mija się całkiem sporo lekkich schronów, których Czesi nie zdążyli użyć w II Wojnie Światowej, ale wykorzystywali je później, po wojnie, bo znalazły się w strategicznym położeniu na samej Żelaznej Kurtynie.
Jeszcze przed Hewlinem – ostatnią miejscowością po czeskiej stronie, po raz kolejny uchwyciłem morze słoneczników, tym razem dorodnych, dojrzałych i przesuszonych. Czyżbym był już tak bardzo na południu? 😉 Jechałem jakiś już czas wzdłuż lokalnego szlaku o wesołej nazwie Ahoj sousede / Halo Nachbar (Cześć sąsiedzie), którego pętla prowadzi z Mikulowa do Laa nad Dyją i z powrotem. Po drodze minęła mnie grupa rowerzystów w średnim wieku, widać dobrych znajomych, bo żywo dyskutowali, świata poza sobą nie widząc. Oczywiście po polsku. Mam dziką radość w takim momencie, bo kiedy zdążę wrzucić jedno słowo do takiej dyskusji, to efekt zawsze jest piorunujący i śmieszny. Ludziska nagle orientują się, że to dziwadło z milionem sakw przemówiło do nich w ich języku!
A ja tymczasem dojeżdżam sobie do centrum Hevlina. W malutkim parku zatrzymała się rowerowa rodzina: matka, ojciec i dwoje latorośli w niskim wieku nastoletnim. Chcąc wydać ostatnie korony, zatrzymuję się przy nich i nawiązuję dyskusję w nadziei, że po kilku zdaniach zechcą przypilnować mi roweru, kiedy pójdę do sklepu. Okazuje się, że to Słoweńcy, którzy kończą właśnie dwutygodniową pętlę po pograniczu czesko-austriacko-słowackim. Tyle czasu? Wow, to tu aż tyle jest do obejrzenia?
No nic, super. Wyskakuję po jakieś picie, dziękuję za pomoc i tnę dalej do granicy.
Po austriackiej stronie od razu wjeżdżam do Laa. Miasteczko nawet teraz jest senne, choć to przecież środek dnia, a wokół ciepło i słonecznie. W XV wieku papież Pius II ukuł ponoć stwierdzenie, że Laa to potęga na miarę Wenecji – Wenecja w bezkresie mórz, Laa w bezkresie obornika – i faktycznie, tyle tu gospodarstw rolnych i winnic. Intrygująca jest też jej osobliwa nazwa. Generalnie, Austriacy nie wiedzą, skąd się wzięła. Są też tacy, co wywodzą jej pochodzenie ze słowiańszczyzny, choć mi ciężko sobie wyobrazić jakieś inne słowo, niż to z solmizacji 😉
Za Laa kieruję się znów w kierunku południowo-zachodnim, na Hollabrunn. Wyobraźcie sobie 35 kilometrów winnic, pól, łąk i pastwisk. Wszędzie, jak okiem sięgnąć. Droga rowerowa oczywiście zawsze jest zacna, asfaltowa i czasem ciągnie się prosto aż po horyzont. Natomiast w powietrzu… cisza! Kiedy zatrzymałem się, by zrobić zdjęcie, słychać było najpierw brzęczenie muchy kilka metrów ode mnie, a potem silnik ciężarówki jadącej gdzieś w oddali, malutkiej jak główka szpilki, dobrych kilkanaście kilometrów ode mnie. Czad! Kolejno mijane wsie dają do zrozumienia, że znajduję się na obszarze Weinveirtel – części Dolnej Austrii znanej z produkcji win. Oczywiście co wioska, to winnica (niejedna). Gdyby ktoś chciał odwiedzić je wszystkie, musiałby wziąć sporo urlopu, kierowcę i torbę tabletek od bólu głowy.
Tymczasem dojeżdżam do Hollabrunn – miasta większego od Laa, i miasta z prawdziwego zdarzenia: powiatowego, z dworcem kolejowym i z ponad dziesięciotysięczną populacją. Co może ono zaoferować mojemu pustemu żołądkowi w rozsądnej cenie i czasie? Okazuje się, że tylko McDrive (już widzę skrzywienie na waszych twarzach) plus zaopatrzenie na dalszą drogę w Hoferze naprzeciw.
Solidnie napełniam zbiornik, bo przede mną najtrudniejszy podjazd tego dnia. Muszę przedostać się przez wzgórza do naddunajskiego Wagram i kotliny Tulln. Najpierw mozolny podjazd pod górę na jakieś 350 m, a potem dłuuugi relaksacyjny zjazd do Großweikersdorf. Wszystko fajnie, tylko… pogoda się chrzani. Objeżdżam kolejne wzgórza niemal dookoła, by już w dolinie Wagram dotrzeć do miasteczka Altenwörth i przywitać się z Dunajem. Może nie modrym, ale jak zawsze pięknym. Tylko… gdzie to słońce? Wpadam na Donauradweg, która będzie mi towarzyszyła przez cały jutrzejszy dzień. Po kilku kilometrach drogowskaz pociesza, że do Krems już naprawdę blisko. Ostatnie kilometry to jazda asfaltową drogą rowerową po płaszczyźnie i przy prawie bezwietrznej pogodzie. Średnia dzienna, dotychczas cieniutka, zaczyna powoli piąć się w górę. Dodatkowo motywuje mnie coraz gorsza pogoda i realne ryzyko rozstawiania namiotu w strugach deszczu. Na kempingu w Krems an der Donau pojawiam się za kwadrans dwudziesta. Recepcję obsługuje miła kobieta w słusznym wieku. Ma na wszystko czas, a tymczasem na zewnątrz zrywa się silny wiatr, który kręci namiotami na śledziach ile wlezie. Za chwilę jak nie lunie! Z jednej strony fajnie, że zdążyłem przed deszczem, ale co teraz? Pytam miłą panią o możliwość wynajęcia bungalowu (przygotowany na szok cenowy) ale dostaję taktowną odmowę. Podobno wszystko pełne. Widząc moje zakłopotanie, babcia podpowiada, żebym wsunął się do świetlicy i tam spróbował przekimać. Jacie, no nie wiem, jak jej dziękować! Wprowadzam rower do pomieszczenia, a tam jest taki fajny kontuar albo stół komisyjny, a za nim wyśmienite miejsce na legowisko. Da się tam wyspać, nawet gdyby ktoś chciał korzystać ze świetlicy… choć na szczęście nie ma chętnych 🙂 To, co imponuje mi w zachodnich (zwłaszcza germańskich) społecznościach, to dbałość o szczegóły. Wyobraźcie sobie, że krzesła w tej świetlicy mają filce na końcach nóg, aby broń boże nie szurały po podłodze. Nie sposób również nie wspomnieć o perfekcyjnej czystości i wyposażeniu toalet, które pachną nawet późnym wieczorem.
Wieczór kończę w kempingowym pubie, w bardzo miłym towarzystwie innych turystów rowerowych. Dziś spotkałem Luca z Paryża (na zdjęciu po lewej) oraz dziewczynę, której imienia nie pamiętam, z Hiszpanii. Oboje, choć osobno, jadą w przeciwnym kierunku niż ja, to znaczy w dół Dunaju, do Wiednia. Był jeszcze starszy ode mnie Bruno z Paryża – niestety nie ma go na zdjęciu, ale miał naprawdę ambitny cel: Hiroszima. Trzymam za niego kciuki, bo pewnie nadal jedzie. Nie jestem osamotniony w moich wojażach. Każdy gdzieś podąża, każdy coś zwiedza – jedni mają cele bliższe, inni dalsze. Spotkanie z Bruno utwierdziło mnie w przekonaniu, że pomysł z Rijeką nie jest wcale od czapy, jak twierdzą niektórzy. Przy jego trasie tym razem to ja czuję się, jak na popołudniowej wycieczce do baru...
A, kto jeszcze pamięta, jaki był tytuł tego posta? Tak, poszukiwanie musztardy. Kiedyś myślałem, że musztarda kremska to po prostu taka musztarda o kremowej konsystencji. A ona tak naprawdę pochodzi z Krems, i to tego, naddunajskiego. Sprawdziłem. Tak więc, kolejne ciekawe miejsce do pamiętnika :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz