05 lipca 2022

krajobrazy Kraju Pilzneńskiego

Po raz pierwszy na tym wyjeździe użyłem klapek na oczy, bo stwierdziłem, że należy mi się w końcu trochę więcej snu. To spowodowało, że wróciłem do życia dopiero po wpół do ósmej, zdecydowanie późno. Na zewnątrz niebo było całkowicie zachmurzone i chociaż ciepło, to bokiem przechodził jakiś deszcz. U mnie na kempingu Trhovky na szczęście było sucho. Włączyłem ultraszybki tryb pakowania. Wczoraj nie kupiłem sobie śniadania i teraz nawet okazało się to przydatne, bo kupienie gotowca w pobliskim barze skutecznie przyspieszyło wyjazd.

Zdążyłem się już przyzwyczaić, że nocowanie na kempingu nad jeziorem w Czechach zawsze oznacza spanie dużo poniżej poziomu jazdy. Dojeżdżając na miejsce, trzeba srogo zjechać w dół, a rano z mozołem odrobić tę stratę. Nie inaczej było tym razem. Do tego musiałem jeszcze dodać podjazd od zapory Orlik na zachód.
To okej, jedziemy. Kiedy już jestem z powrotem u góry, pierwsze kilka kilometrów wydaje się lekkie i przyjemne, choć muszę założyć kurtkę, bo jakoś tak chłodno jest przy większych prędkościach. Dojeżdżam sobie do punktu widokowego na Orlik o wdzięcznej nazwie Orle Gniazdo – i tam szybka kawka.
Jezioro przypomina trochę Żywieckie – malowniczo położone pośród niezbyt wysokich gór. Ktoś mógłby pomyśleć w Żywcu o takim punkcie widokowym z postojem na kawę, loda i co tam jeszcze, na pewno by się to sprawdziło.
Ja tymczasem zjeżdżam już w dół i tuż przed zaporą zaczynają się kocie łby. I bynajmniej nie kończą się one kawałek za zaporą. Droga wiedzie najpierw jeszcze bardziej w dół, a potem za zakrętem zaczyna się wznosić. I co? Nadal kocie łby, kurna! Genialnie, tym bardziej, że przecież tędy biegnie szlak rowerowy.
Mimo, że podjazd jest w miarę łagodny, to ciągnie się jak zgremniała guma od majtek. Dopiero po pięciu (sic!) kilometrach wspinaczki po granitowej kostce, udaje mi się uciec w bok na asfalt, choć jednocześnie z zażenowaniem odkrywam, że główna droga też kawałek dalej przechodzi już w asfalt. Ja mam jeszcze trzy kilometry podjazdu przez przysiółki, a potem radykalne przyspieszenie na zjeździe.
Kolejne kilometry mijają na monotonnym kręceniu to do kopca, to z kopca, jak mawiają Czesi. Daję się skusić na smażaka w restuaracji u Liszaka we wsi Vacikov, w zacnym rowerowym towarzystwie. Tutaj nareszcie udaje mi się rozszyfrować czeskie określenie „statek”, które nurtuje mnie od dłuższego czasu. Nie jest to żaden parowiec ani nawet lotniskowiec, tylko po prostu wiejska farma! Ciekawa konotacja, nie powiem.

Po obiedzie przyspieszam i to nie dlatego, że mam nową energię, ale nareszcie jest dłużej z górki. Rzutem na taśmę wjeżdżam do ostatniego (z mojej perspektywy) Kraju Pilzneńskiego.
Po drodze mijam ładny nowy MOR za miejscowością Stary Smolivec, który jest najwyraźniej zwieńczeniem podjazdu i znajduje się dokładnie tam, gdzie najbardziej go potrzeba, czyli na szczycie podjazdu.
Potem aż do przedmieść Nepomuka czeka mnie pięciokilometrowy zjazd o całe 150 metrów, więc nie lada gratka. W oddali widać już zamek i klasztor Zielona Góra – jedno z najstarszych miejsc związanych z Czechami, związane z osobą i kultem św. Wojciecha, który podobno tu przebywał i czynił cuda. Góra znana jest jako miejsce znalezienia rzekomo najstarszego czeskiego pisma, tzw. rękopisu zielonogórskiego, a także posiada najstarszy w Czechach wodociąg.
Zamek ten był także miejscem podpisania tzw. Unii Zielonogórskiej, tzn. katolickiego przymierza, mającego na celu obalenie husyckiego króla Jerzego z Podiebradów.
Jadę dalej drogą nr 230. Dojeżdżam do miejscowości Skaszów, w której zaskakuje mnie informacja o zamkniętej drodze i objeździe. Rozpytuję o szanse przejazdu. Jedni twierdzą, że można jechać dalej, inni mówią, że rozkopany jest most i nie można nawet przejść pieszo. Nie chcąc ryzykować, postanawiam jednak, że zawrócę i zrobię objazd przez Mieczyn, Kbel i inne wioski, aż dotrę do miasteczka Merklin. Tutaj, kilka kilometrów za miejscowością mam na mapie kemping – jedyny w dość rozległej okolicy. Po dojechaniu na miejsce okazuje się, że to nie kemping, tylko obóz dla dzieci i nie ma kompletnie żadnej możliwości, abym załapał się na nocleg. Ludzie bywają doprawdy życzliwi… Widząc moje zrezygnowanie prowadzący sugerują mi, żebym poszukał czegoś wokół pobliskiego Czarnego Stawu – niewielkiego oczka wodnego w pobliskim lesie. Może nie jest to strzał w dziesiątkę, ale udaje mi się znaleźć dogodne miejsce i rozstawić namiot. Jest to niewątpliwie najdzikszy dziks, który dotychczas miałem. Pełen komarów, ale odpowiednie środki mam przecież ze sobą. Udaje mi się nawet wziąć kąpiel przy brzegu, bo czystość wody jest doprawdy zachęcająca. Tym sposobem kolejny nocleg zaliczam w ciszy, spokoju i z dala od zgiełku. Dobranoc!
W nocy, w totalnej ciemności, słychać co jakiś czas głośne pluski w stawie. Brzmi to jak lądowanie dzikiej kaczki na tafli wody. Zaiste, integrację z naturą mam tym razem klasy premium…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz