Dzień rozpocząłem od zaplanowania powrotu, zakupów biletów potwornych oraz rezerwacji wyjazdu na wieżę Eiffla. To najwyższy czas, żeby o tym pomyśleć! Wreszcie pozbierałem się i w trasę wyjechałem o wpół do dziesiątej. Okazało się, że nie mogę skrócić sobie drogi przez las i dotrzeć do drogi, bo wokół albo teren prywatny, albo po prostu droga gruntowa, która się urywa w trawie. Trzeba było zawinąć z powrotem wzdłuż torów na asfalt, co w sumie dało trzy kilometry dodatkowej pętelki.
Po powrocie na asfalt okazuje się, że znów dzień bez podjazdu jest dniem straconym. Drapię się więc z mozołem pod górę, wśród fioletowych po horyzont pól bobu. Wiatr hula, a w pewnym momencie droga asfaltowa ustępuje miejsca szutrowi. Następnie, przy początkowo bocznym wietrze, docieram do doliny rzeki Aube i wraz z nią kontynuuję jazdę na zachód. Ale nie, tego właściwie nie można nazwać jazdą, to walka z wiatrem. Pewnym pozytywem stają się coraz ładniejsze widoki dookoła. Kiedy jedziesz i widzisz przesuwające się jak w kalejdoskopie krajobrazy, a kilometry uciekają ci spod nóg, człowiek czuje, że to co robi, ma sens. Ale kiedy musisz każdy kilometr siłą wyrywać przyrodzie, a ona nie daje za wygraną, wówczas taka podróż do przyjemnych nie należy. Nie kręci cię wtedy nawet to, że praży pełne słońce i masz nad głową bezchmurne niebo, bo zmęczenie przypomina o sobie z każdym kolejnym kilometrem.
Sytuacji nie polepsza fakt, że dziś jest święto narodowe. Drugie, kurcze, na tej wyprawie – no ja to mam szczęście! 14 lipca to dzień zdobycia Bastylii i rozpoczęcia Rewolucji Francuskiej – najważniejsze święto narodowe Francji. Szanse na zakup czegokolwiek spożywczego radykalnie się kurczą. Dodajmy jeszcze, że na francuskiej prowincji nie ma sklepów ani barów. Nie wiem z czego się to bierze, pewnie nie opłaca im się ich utrzymywać. W praktyce wygląda to tak, że jak już wyjedziesz z miasta, to możesz się zdziwić, kiedy do kolejnego sklepu będzie 40 albo nawet 50 kilometrów.
Z takich prozaicznych powodów (czytaj: wklęsłości żołądka) po południu, postanawiam lekko zboczyć z trasy, żeby wjechać do miasteczka Arcis-sur-Aube. Potem okazuje się, że nawet nie musiałem tego robić, bo przy drodze znajduję automat z pizzą.
W międzyczasie wiatr przechodzi ze średniego w porywisty. Jak sobie pomyślę, że znowu kolejne kilometry będę z nim walczyć, to mi się odechciewa.
Jest popołudnie. Około siedemnastej żar nadal leje się z nieba a ja jestem już na tyle zmęczony, że postanawiam trochę odbić ze szlaku i zanurzyć się w orzeźwiającym nurcie Aube. Jadę sobie polną, kurzącą się drogą, śledząc zachowania kierowców i dzięki temu trafiam w dziesiątkę. To nic, że te dwa ostatnie kilometry poszły na straty. Było warto: skupisko samochodów i trochę młodzieży, zdradza, że to tu. Znajduję jakieś takie szersze rozlewisko pod wodospadem a przy tym krystalicznie czystą wodę o temperaturze na tyle dobrej, żeby się schłodzić. Korzystam z okazji i topię przy brzegu butelki z wodą, żeby nie były znów wieczorem gorące jak zupa. Co za wspaniałe kąpielisko!
Po tej specjalnej dawce wypoczynku, już bez oznak zmęczenia, osiągam na spokojnie ujście Aube do Sekwany. Nadchodzi wieczór, wiatr ustał, więc przynajmniej jeden problem z głowy. Tutaj, jadąc wzdłuż rzeki, mam całą paletę kempingów do wyboru. Pierwszy z nich, w Conflans, mijam bez zatrzymywania, choć nawet z mostu wygląda zachęcająco. Przekraczam Sekwanę.Niestety to jeszcze zdecydowanie za mało kilometrów na dziś.
Do kolejnego kempingu muszę zjechać w dół jakieś dwa kilometry z głównej drogi. Okej, zjeżdżam. To Pont-sur-Seine – okazuje się niewart uwagi. Słońce powoli zachodzi, a ja gnam dalej, by ostatecznie zahaczyć się na kempingu municypalnym w Nogent-sur-Seine. Tuż pod chłodniami elektrowni nuklearnej o tej samej nazwie, przez co jest mi jakoś tak trochę nieswojo. Ech, może tej nocy jeszcze nie dupnie… 💥🤪
Dobranoc ☢️ siwerty na noc ☢️
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz