Poniedziałek rozpoczął się niemrawie. Niebo zdążyło się zaciągnąć chmurami i choć nie było chłodno, to jednak bywało lepiej. Pomyślałem sobie: grunt, że nie pada. Pokrowiec na rower, który kompletnie przemoknięty rozwiesiłem na noc, zdążył wyschnąć, choć nocą trzepotał jak flaga na wietrze. Zwinąłem namiot, zjadłem w samotności bułę z pasztetem, zapiłem jogurtem i wyruszyłem w dalszą trasę.
Wczoraj, kiedy na rynku w Kromieryżu zastanawiałem się nad dotarciem do kempingu w Koryczanach, brałem pod uwagę południowy wariant trasy, tzn. przez Chrziby – urokliwe, acz niewysokie pasmo górskie z charakterystycznymi skałkami na szczytach. Pomysł ostatecznie poległ z przyczyn pogodowych, a ja swój pomysł musiałem odłożyć na inny termin. Dziś znacznie sensowniejszym wydawał się powrót ku północnemu łukowi i podróż w górę rzeki Hany do Wyszkowa, a potem drogą wojewódzką nr 430 do Rusinowa.
Kilka kilometrów za miastem ruch zelżał i zrobiło się całkiem przyzwoicie. Wiatr w twarz oczywiście zacinał dziś niemiłosiernie, co w zestawieniu z ciągle lekko wznoszącym się profilem drogi powodowało, że ze średnią 15,5 km/h kilometrów nie przybywało zbyt ochoczo. Za Vrhoslavicami wskoczyłem sobie na kawałek asfaltowej ścieżki rowerowej przy samej rzece i wśród pól kukurydzy. Jechało się zacnie, ale krótko, bo po jakichś pięciu kilometrach zostałem i tak wyprowadzony z powrotem na drogę samochodową.
Na dwudziestym czwartym kilometrze, jeszcze przed południem, tablica administracyjna zakomunikowała mi, że oto wjeżdżam do Południowych Moraw. Ładnie! Kolejna godzina z hakiem i oto jestem w Wyszkowie, niewielkim (około 20 tysięcy mieszkańców) mieście powiatowym, które z uwagi na rozkwit centrum za czasów biskupa Karola z Liechtensteinu (XVII wiek), zyskało miano Morawskiego Wersalu. Na zdjęciu, w jego prawej części za sceną, widoczna jest kolumna morowa, z gwiaździstym kształtem wirusa na jej szczycie. Upamiętnia ona ofiary zarazy, która dotknęła miasto na przełomie XVII i XVIII wieku. Zbliżała się pora obiadowa i rozsądek podpowiadał, że kolejny pomysł muszę sobie w buty włożyć. Plan był taki, żeby zatrzymać się w znanej i lubianej Rohlence u zbiegu mojej trasy i autostrady. Za Wyszkowem, od zachodu nadciągnęła masywna chmura deszczowa i zmusiła mnie do wcześniejszego zatrzymania się. Padło na Drnowicką Gospodę, dosłownie kilka kilometrów za miastem. W sumie nie pożałowałem – smażak był, hranolki też, a przy tym znacznie mniejszy ruch i tłok, więc nie musiałem obawiać się, że ktoś będzie chciał przykleić się do mojego dobytku.
Kiedy tylko deszcz przeszedł, miałem już pełny żołądek i nowe siły na trasę. Wyruszyłem. W międzyczasie przypomniałem sobie, że przecież muszę zaopatrzyć się w nowy kabel Micro-USB, bo ten, który zabrałem ze sobą, nie kontaktował po stronie power banka i solar, który zabrałem ze sobą, nie ładował go tak jak należy. Akurat przejeżdżałem przez centrum Rusinowa i w samym centrum znalazłem sklep AGD. Kupiłem nowy kabelek i pojechałem dalej.
Nie musiałem już ciągnąć do Rohlenki i przed kolejną wioską skręciłem ochoczo w lewo. Przejechałem sobie pod autostradą i… dżizas, co za podjazd! No nic, redukcja tył, redukcja przód i heja do przodu przez centrum Weleszowic. Zaciekawieni mieszkańcy masowo odprowadzali mnie wzrokiem. Za wzgórzem czekał znacznie dłuższy i ciekawszy zjazd – pewna forma relaksu i zadośćuczynienia matki natury za uciążliwości podjazdu. Przejechałem drogę łączącą Sławków u Brna z autostradą i zatopiłem się w krajobrazie pełnym wzgórz, sadów i pól. Magia przestrzeni i do tego jeszcze te puste drogi! Niektóre pola widać, że są już po żniwach, a inne nadal pełne roślinności: kukurydzy, słoneczników, a niekiedy – i to wcale nie rzadko – maku! Tak tak, w Czechach uprawy maku nadal są możliwe i nikt tutaj nikogo za to nie ściga 😉 Podświadomie czułem po prawej obecność naprawdę dużego miasta, a jednocześnie magię ogromnej przestrzeni. Nie wiem, czy to widoczne w oddali przedmieścia, czy przyrostek „u Brna” w nazwach miast i wsi… Brno znałem i dziś wcale nie chciało mi się do niego zawijać, tym bardziej, że jadąc przez centrum na pewno nie zdążyłbym zakończyć trasy przed zmrokiem.
Za Ujazdem trasa wiodła przez chwilę szutrem. Po raz kolejny udało mi się zatopić w krajobrazie pól słonecznikowych, który tak uwielbiam! Jechałem dalej, wzdłuż niewielkiej rzeki Litawa, oczywiście asfaltem i to dedykowanym dla rowerów. W poprzek znów samobójczo masowo przechodziły gąsienice rusałki pawika. Znów, bo takie obrazki tego dnia powtarzały się co kawałek. Niech mi ktoś powie, dlaczego one wszystkie lezą z lewej na prawo, a nie odwrotnie? Niedługo po przekroczeniu autostrady Brno - Bratysława wskoczyłem na europejski szlak EuroVelo 9, czyli Bałtyk - Adriatyk. Tym razem bardzo wyraźnie oznaczony i nie było mowy o jego przypadkowym zgubieniu, tym bardziej, że biegnie równolegle z krajową 5-tką. Jednocześnie wokół znowu pełno winnic – rzecz charakterystyczna dla mocno nasłonecznionych wzgórz Południowych Moraw. Końcówka dzisiejszej trasy wyskakuje na krajówkę do Mikulowa. Omijam ją jak tylko się da, zjeżdżając na boczną dróżkę wzdłuż głównej. Mijam rzymski obóz z drugiego stulecia n.e. i położone nieopodal charakterystyczne zabudowania. Chwilowo mogłem poczuć się, jakbym był już we Włoszech. A do Wiednia całkiem blisko, już poniżej setki. Docieram do kempingu Merkur… ale cssso to jest? Moloch jakich mało, kombinat turystyczny o powierzchni, której moje oczęta chyba jeszcze nie widziały!
Wjazd przez bramki jak do aqua parku. Dostaję za milion monet mapkę, gdzie mogę się rozstawić. O… tu, tu i tu – zaznacza pani w okienku. Rozpiętość obiektu to jakieś półtora kilometra. Wszędzie pełno przyczep, kamperów, samochodów i namiotów. Na Wielkiej Lagunie rozpięty wyciąg do nart wodnych. Wokół każdy jest nadawcą swojego programu rozrywkowego, przez co dźwięki mieszają się, miksują każdy z każdym – ogólny hałas i nic nadzwyczajnego. Nad Małą Laguną już trochę ciszej, ale i tak nadal wokół pełno anonimowych osób.
Wreszcie, po dłuższym rekonesansie, znajduję sobie w miarę zaciszne miejsce w zagajniku pomiędzy lagunami Małą a Wielką. Mam stąd koszmarnie daleko do kibelka i prysznica, ale wolę to, niż rozbijanie się w tłumie i ryzyko zniknięcia dobytku w mig. Po zmroku zniknę całkowicie dla innych, nie będzie mnie dla nikogo 🙃 i będę mógł bezstresowo odpocząć.
W tle ładnie widać Wzgórza Dewińskie z charakterystyczną wieżą na szczycie – wizytówka Mikulowa, widoczna z oddali zarówno po stronie czeskiej, jak i austriackiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz