07 sierpnia 2021

Alpe Adria czas zacząć

Dziś sobota. To TEN dzień – dojadę do startu szlaku Alpe Adria i zrobię nim pierwsze kilometry w kierunku Adriatyku. Od rana świeci słońce, robi się coraz cieplej, zupełnie, jakby pogoda chciała razem ze mną uczcić tę skromną uroczystość.

Pakuję się, wciągam śniadanie jeszcze na kempingu i przed dziesiątą jestem na trasie. Piękna asfaltowa droga rowerowa biegnie początkowo na zachód wzdłuż drogi 151, by po kilku kilometrach osiągnąć jezioro Mondsee. Tu skręcam na zwykły samochodowy asfalt, by od południa objechać jezioro. Jest ono znacznie mniejsze niż Attersee, ale bardzo malownicze – nie bez powodu nazywane jest Perłą Salzkammergut. Widać, że to mekka plażowiczów, żeglarzy i surferów. Oprócz atrakcyjnego położenia jezioro jest dość płytkie, dzięki czemu temperatura wody w lecie potrafi osiągać nawet 26°C. Mondsee łatwo z daleka rozpoznać dzięki charakterystycznemu, pionowo ściętemu stożkowi Smoczej Ściany (oryg. Drachenwand).
Skała ta objawia mi się po raz pierwszy tuż po opuszczeniu kempingu Unterach, choć równie widowiskowo wygląda z Autostrady Zachodniej pomiędzy Linz a Salzburgiem.
Jeszcze przed Scharfling jaram się jak dziecko pierwszymi tunelami rowerowymi – najpierw jednym takim niepełnym, gdzie zza ożebrowania przebija widok na wodę, a drugim zupełnie ciemnym, ale krótkim.
W Sankt Lorenz zjeżdżam z głównej drogi, bo tutaj trasa R2 prowadzi bocznymi asfaltami dojazdowymi do domów. Dosłownie nade mną góruje Drachenwand.
Opuściłem brzeg Mondsee i teraz wśród pól i domów mijam niezliczone tabuny rowerzystów, z tym że wszyscy oni poruszają się akurat w przeciwnym kierunku do mojego. Sporo par, rodzin z dziećmi czy grup znajomych, a wszyscy wyposażeni w kocyk, ręcznik i strój kąpielowy. No tak, sobota, żar z nieba, więc kto tylko może, ucieka z Salzburga i gna na plaże.

Mi tymczasem pozostaje coraz bardziej mozolny podjazd, najpierw wśród pól, później przez miasteczko Thalgau, aż wreszcie wzdłuż drogi L102 na najwyższy punkt trasy, czyli wiadukt nad autostradą. Teraz z nieba leje się już regularny żar. Na kulminacji podjazdu stoi wiata przystankowa – idealny pretekst, by zrobić sobie krótki odpoczynek i otrzeć pot z czoła.
Tabuny rowerzystów z naprzeciwka zniknęły, jak za dotknięciem różdżki. Dziwne, bo mapa utwierdza mnie w przekonaniu, że trzymam się trasy Mozarta i SRW (Salzkammergut Radweg). No nic, teraz już z górki, najpierw do wioski o swojsko brzmiącej nazwie Eugensdorf, a potem dalej do centrum Salzburga.
Z Eugensdorfu jest piękny rowerowy asfalcik w dół, dosłownie taki, że można z dziesięć kilometrów dojechać do centrum bez jednego machnięcia nogami. Rewelka!
Ciekawe, bo znów mijam tabuny rowerzystów z naprzeciwka. Cóż mógłbym im powiedzieć, biedakom, gdy tak z mozołem machają pod górę? Współczuję, zwyczajnie współczuję! Relaksacyjnie i w otoczeniu pięknych alpejskich widoków zjeżdżam sobie do centrum i wskakuję nad rzekę Salzach. Pierwszy ciekawy obiekt na rzece do elektrownia wodna Lehen.
Oprócz znaków drogi Mozarta i SRW, nad rzeką dołącza również europejska EV-7, ale najważniejsza każe jeszcze na siebie poczekać.
Pełen ekscytacji, wiedząc, że Alpe Adria ma swój początek na placu przed dworcem kolejowym, odłączam się na chwilę od rzeki, skręcając w kierunku dworca. Na miejscu szukam, jeżdżę w tę i z powrotem, ale przed banhofem nie ma ani śladu szlaku! Po jakichś dziesięciu minutach bezowocnych poszukiwań daję wreszcie za wygraną. Do udokumentowania startu pozostaje mi jedynie selfik z dworcem w tle…
Wracam do rzeki. Na szczęście to raptem dwie przecznice. Teraz kolej na skrótowy rzut oka na Stare Miasto, twierdzę i pomnik Mozarta. A dlaczego skrótowy? Ano dlatego, że jestem tu po raz czwarty, więc kilka fotografii z zabytkami i Gertrudą na pierwszym planie to wszystko, na czym mi w tej chwili zależy. Czas biegnie, droga czeka, więc szczegółowe zwiedzanie to nie temat na dziś. Oczywiście nie zmienia to faktu, że Salzburg jest cudownym miastem! Sztuka, kultura i architektura to naprawdę światowa ekstraliga i widać to dosłownie na każdym kroku.
Czyli kilka zdjęć i jedziemy dalej. Najpierw spokojnie, w górę Salzach, trzymając się skwapliwie szlaku Ciclovia Alpe Adria Radweg, co rozwija się dosłownie na: Droga Rowerowa (po włosku) Alpe Adria Droga Rowerowa (tym razem po niemiecku). Szlak spina Austrię i Włochy, stąd taki a nie inny słowny składaniec. Na mapach bywa on najczęściej oznaczany skrótem: CAAR.
Po przekroczeniu autostrady Tauerskiej (A-10), która łączy Salzburg i Villach, trafiam na ujście rzeki Königsseeache, a wraz z nią, w tle, genialny widok na masyw Brechtersgadener Hochthron. To oznacza, że za niedługo dosłownie musnę, w odległości kilkuset metrów, południowo-wschodni narożnik Niemiec, jakim jest powiat Brechtesgaden.
Po kolejnym kilometrze jestem już w Hallein. Na drodze w centrum robi się coraz gęściej.
Jak wiadomo, rowerzyści mają łatwiej niż kierowcy wielośladów, bo mogą dość swobodnie zmieniać ciągi jezdne z dróg kołowych na trakty piesze. Może nie zawsze legalnie, ale fizycznie nie ma z tym problemu. Tutaj korzystam sobie z tego przywileju i bardzo powoli posuwam się do przodu w tłumie spacerowiczów, kiedy zaczynają pojawiać się stragany. To festiwal włoskich specjałów Bella Italia. Stoiska uginają się pod ciężarem serów, win, mięs i przypraw. Impreza odbywa się pod hasłem: Czynimy z Hallein najbardziej na północ wysunięte włoskie miasto – i to im się udaje. Zainteresowanie ogromne; jest tak tłoczno, że muszę zejść z roweru, bo nie da się przejechać.
Za śródmieściem robi się luz, a ja kręcę dalej na południe, coraz bardziej zwężającą się doliną Salzach. Sielanka kończy się wraz z odjazdami od wody, a jak wiadomo, dopóki jedziesz doliną rzeki, to jesteś najniżej.
Ten, kto słyszał o Alpe Adria, wyobrazi ją sobie pewnie jako doskonale oznaczoną, mającą pierwszeństwo w terenie, no przecież to taka znana trasa! I nic bardziej mylnego – dla Austriaków znacznie ważniejsze jest, że dany odcinek to Tauerska Trasa Rowerowa (Tauernradweg) i że tu akurat prowadzi do Kuchl. W innym miejscu będzie to Salzkammergutradweg czy Drauradweg i będą prowadzić do miejsc o zupełnie innych nazwach. Dlatego jeśli chcecie pojechać Alpe Adrią, musicie zwracać uwagę na takie małe zielono-niebieskie naklejki z rowerem i falą. Naprawdę bardzo łatwo je przeoczyć, bo nawet reklama salzbuskiego mleka jest większa i bardziej kontrastowa.
Po kolejnych dziesięciu kilometrach jest już szesnasta, więc najwyższy czas na obiad. Zatrzymuję się w gościńcu Lachera przy wjeździe do wodospadu Gollinger. Koniec wypłaszczenia doliny widać stąd gołym okiem.
Prawdziwy sport zaczyna się za to za Golling, przy podjeździe na przełęcz Lueg. Początkowo wzdłuż głównej drogi biegnie asfalt dedykowany dla rowerów. W kulminacyjnej części przełęczy znajduje się tunel, niestety tylko dla samochodów. Przed tunelem odchodzi droga w bok, stromo pod górę i wedle znaków muszę się nią kierować z rowerem. Masakra jakaś – kilkunastoprocentowy stromy podjazd. Po osiągnięciu szczytu znajduję się centralnie nad tunelem, tylko po to, by kawałek dalej zjechać ostro w dół i z powrotem dołączyć do drogi dla zmotoryzowanych.
Dalej, na lekkim zjeździe przemieszczam się wzdłuż kanionu rzeki Salzach, ale nie długo, bo po kilku kilometrach droga znów zaczyna się piąć w górę – tym razem do twierdzy Hochenwerfen, która niejednokrotnie grała w różnych filmach – by wymienić choćby „Tylko dla orłów” czy „Dziesiąte Królestwo”. Nie mogę nacieszyć oczu widokami, które w tym miejscu dosłownie zwalają z nóg!
Pomimo lata słońce świeci coraz niżej, światła teraz już prędko ubywa, a ja za kulminacją przy twierdzy zjeżdżam najpierw do Pfarrwerfen, gdzie trasa na powrót przybliża się do rzeki, a później kontynuuję delikatny podjazd w kierunku Bischofshofen.
Gnam co sił, ścigam się z czasem, bo chciałbym mieć jeszcze szanse na światło dzienne na skoczni Ausserleitnera. Jest niestety tak jak obawiałem: droga do kompleksu wije się z centrum ostro w górę między domami, bo skoczni nikt przecież nie buduje w dolinie. Powoli, z mozołem, pcham się coraz wyżej i wyżej, by po jakimś kwadransie stanąć zziajany na dolnej murawie obiektu. Yesss, udało się!
Równie szybko zjeżdżam w dół i wyjeżdżam z miasteczka. Mapa pokazuje, że najbliższe sensowne kempingi mam w Sankt Johann im Pongau, czyli jeszcze jakieś jedenaście kilometrów. Słońce zaszło i robi się coraz chłodniej. Niebo zasnuło się chmurami, co dodatkowo przyspiesza zmrok. Znów pruję do przodu ile tylko potrafię. Mam do wyboru dwa kempingi: Wieshof na przeciwległym brzegu rzeki i Kastenhof po mojej stronie. Postanawiam nie eksperymentować i pojechać od razu na ten drugi, choć mam do niego dalej. Nie pytajcie, czemu. Nie wiem. Muszę nawet nadrobić trochę, bo trzeba objechać zakole Salzach, potem zawinąć koło zapory i dotrzeć do kempingu w zasadzie od południowej strony. Ale jestem zdeterminowany. Wreszcie docieram na miejsce. Na niebie ołowiane chmury, z których w każdej chwili może zacząć padać. Recepcja kempingu Kastenhof znajduje się w sporym gościńcu alpejskim, na parterze. Niby mimochodem pytam, czy nie ma jakichś zadaszonych wersji noclegu – nie wiem, może nawet pokój? Ale nie ma. Ostatecznie rozbijam szybko namiot w ustronnym miejscu, otoczonym z trzech stron krzewami i drzewami, co daje mi naprawdę komfortową prywatność i pozwala sensownie zakamuflować Gertrudę na noc.
Pora się wyspać, bo jutro trudne zadanie forsowania głównego łańcucha Alp.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz