16 sierpnia 2021

ostatnie kilometry do Rijeki

Topografia półwyspu Istria wcale nie ułatwia mi dotarcia do celu. Wschodnia część jest bardziej wypiętrzona i górzysta, a przecież to tę część trzeba pokonać, chcąc dostać się do dworca w Rijece. Różnice poziomów, które w Limskim Kanale potrafiły mieć sto metrów, wydają się niczym w porównaniu z trzystumetrowymi ścianami na wschodzie. Ostatnie sześćdziesiąt kilometrów będzie wyzwaniem okraszonym niezapomnianymi widokami.

Dziś ostatni dzień wyprawy. Wyjeżdżam z cudownego kempingu Romantik już o dziewiątej. Będąc coraz bliżej mety, mam coraz więcej obaw o transport powrotny. To, co do tej pory majaczyło mi w głowie gdzieś w oddali, dziś będzie się materializować. A przecież to wielka niewiadoma: wytyczyłem sobie Rijekę jako metę, nie znając dokładnej daty odjazdu ani nie mając pojęcia, jakie pociągi i w których kierunkach stamtąd odjeżdżają. O biletach rzecz jasna nie wspominając. Totalny spontan.
Najpierw, jeszcze w Labinie, zaliczam szybką wizytę z Sparze i śniadanie turysty. Od wczoraj towarzyszą mi krajobrazy bardzo znajome, bo związane z wydobyciem węgla. Oczywiście nie w takiej skali, jak u nas, ale tutaj latarnie przystrojone są zielono-czarnymi flagami z kilofem i młotem a na rondach pojawiają się wagoniki kopalniane. Nie sposób do nich przywyknąć, bo sceneria jest tak różna od śląskiej i... nie czarujmy się, znacznie bardziej kolorowa.
Potem, już za miastem – tak jak wczoraj – błyskawiczne wytracanie pułapu, tzn. zjazd do Vozilići tylko po to, by potem znów się wspinać…
Labin i wcześniejsza Raša to zagłębie węglowe, które zakończyło wydobycie pod koniec ubiegłego wieku, ale elektrownia węglowa Plomin działa do dziś. Zasilana jest węglem dowożonym drogą morską do najmniejszego z trzech istryjskich „fiordów” – Zatoki Plomin (hr. Plomin Luka). Wygląda to imponująco, zwłaszcza z poziomu 250 metrów, popatrzcie sami.
Tymczasem przemysł i zagłębie energetyczne zmienia się napowrót w obszar turystyczny, jak za dotknięciem różdżki – wystarczy wdrapać się na szczytowy punkt drogi i przekroczyć magiczny widokowy zakręt przy hotelu Flanona, a stąd do Rijeki będzie już z górki. No i te widoki! Wgłąb lądu nadal ładnie prezentuje się Plomin Luka, a patrząc na morze, malutki jak łupinka orzecha prom właśnie jest w połowie drogi na Cres.
Trasa prowadzi teraz przez miejscowości wczasowe i uzdrowiska, takie jak Mošćenička Draga, Lovran i Opatija. Niestety tym szlakiem biegnie europejska EV-8 i tutaj należy się Chorwatom wielka reprymenda: szlak kompletnie nie został przez nich zauważony i na odcinku z Puli do Rijeki tak naprawdę nie istnieje – prowadzi albo zatłoczonymi asfaltami, bez miejsca na rower, albo wręcz szutrami, po których nie sposób jeździć rowerem turystycznym. Na końcowym odcinku od Flanony do Rijeki rowerzyści mogą czuć się naprawdę persona non grata, czego niejednokrotnie doświadczyłem ze strony kierowców. Inwestor tego międzynarodowego szlaku ma tu jeszcze ogrom roboty do zrobienia – trasa odbiega od europejskich standardów i bardziej przypomina chaotyczny ruch drogowy na Krymie, niż Europę Zachodnią, do której przecież aspiruje Chorwacja.

Docieram wreszcie do Rijeki. Po drodze krótki postój na pamiątkowe zdjęcie z wjazdu do miasta, a zaraz potem dalej do centrum.
Oczywiście najpierw kieruję się na dworzec kolejowy. Chciałbym Wam go pokazać, ale… go nie widać! Mając wyznaczoną metę na GPS, sam poszukiwałem go i kilkakrotnie objeżdżałem dookoła, nie będąc zupełnie świadom, że to ten obiekt.
Dworzec jest szczelnie zasłonięty rusztowaniami, remontowany na zewnątrz i wewnątrz. W środku spodziewałem się kas i informacji międzynarodowej, a w zamian jedna pani w tymczasowej kasie z płyt kartonowo-gipsowych i prawie zerowy ruch kolejowy. Proszę o bilet do Čakovca albo Varaždina, czyli na węgierską granicę (początkowo chciałem się dostać do domu przez Węgry). Nie ma. No to okej, myślę sobie: najpierw do Zagrzebia, a potem kupię dalej. Proszę do Zagrzebia. Nie ma. – Jak nie ma?! Do stolicy nie ma pociągu? – Nie, proszę pana, nie ma. Ożesz!
Teraz dopiero widzę, że tutaj mają taki malutki rozkład, a w nim dosłownie kilka pociągów dziennie. Pani na szczęście dobrze mówi po angielsku i wspólnie dochodzimy do wniosku, że powinienem się ewakuować do Lublany, a tam w cywilizowanych warunkach szukać sensownych połączeń do domu. Ujawnia się niechcący przepaść cywilizacyjna między Chorwacją a Słowenią, przynajmniej jeśli chodzi o kolej.
Pociąg do Lublany mam wieczorem, więc jest trochę czasu, by rozejrzeć się po śródmieściu. Przysiadam na kawę w jednej z restauracji na deptaku, który kończy się jakimś drogim jachtem, zaparkowanym w samym centrum.
Pozostaje mi już tylko poczekać na transport powrotny.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz