To nie krzyk rozpaczy, choć w czwartek nie robię ani kilometra. Pauzuję w Au and der Donau na kempingu o tej samej nazwie – w niewielkiej miejscowości nad samym Dunajem, jakieś dwadzieścia kilometrów od Linz, nieopodal ujścia Enns.
Zgodnie z prognozami od rana leje. Początkowo nawet myślę sobie, że poczekam na okienko pogodowe, spakuję namiot i wyjadę choćby w deszczu, żeby nie marnować dnia. Cóż z tego, kiedy deszcz ani myśli przestać. Jak już pada słabiej, a nawet na minutę czy dwie przestaje, to za chwilę znów pojawia się ulewa i tak w kółko. A ja potrzebuję jednak co najmniej kwadrans, żeby zdążyć choć osuszyć namiot i nie pakować dodatkowych dziesięciu kilo wody razem z nim. Oczywiście pomijając wątpliwy komfort rozbijania mokrego namiotu w nowym miejscu. Nieee, tak po prostu się nie da!
Sytuację mam w miarę komfortową, bo zaczepiłem się na kempingu, który ma dosyć fajną i porządnie przeszkloną restaurację z widokiem na rzekę i marinę. Knajpka jest samoobsługowa i można w niej przesiadywać ile się chce bez stresu, że za chwilę podejdzie kelner i zapyta, co jeszcze podać. Miejsca do siedzenia jest całkiem sporo i można obserwować, jak zajeżdżają kolejni przemoczeni do suchej nitki rowerzyści. Mam komfort czasowy polegający na tym, że przecież wyjechałem dzień wcześniej, a dodatkowo mój urlop uwzględnia przecież pełną trzytygodniową nieobecność w drodze nad Morze Czarne. Czasu w bród jak nigdy, dlatego spokojnie pozwalam sobie na tą „nonszalancję czasową”.
Mogę spokojnie przeanalizować wiszący w lokalu poster z klasyfikacją piwa. Mimo, że na pierwszy rzut oka wygląda imponująco, to ostatecznie okazuje się, że bije z niego saska stronniczość. Słowiańskich trunków znalazłem raptem trzy: Pilsner Urquell, Żywiec Porter i Warka Strong, natomiast z niemieckich czy amerykańskich nie zostało pominięte bodaj żadne. Taki diagram i prawie ZERO czeskich piw? 😨
Jak już jesteśmy przy konsumpcji. Austriacy to naród jak dla mnie najbardziej zastraszony pandemicznym apartheidem. Wczoraj w pizzerii dostałem do wypełnienia jakieś takie oświadczenie, na które miałem wpisać swoje dane, gdyby ktoś potem się zaraził – żeby było wiadomo, kogo ścigać. Przeczytałem z uwagą. Sprawdziłem, gdzie klauzula informacyjna GDPR/RODO – ani śladu. Na odwrocie też czysto. No sorry, drodzy państwo, ale skąd mam mieć pewność, że moich danych nie przekażecie włoskiej mafii? Odwróciłem i wpisałem, że z uwagi na brak klauzuli informacyjnej wypełnienie nie jest możliwe. I tyle. Nikt się nie czepiał.
Na każdym kempingu i w każdej restauracji chcą ode mnie zaświadczeń z testów. A ja nie mam! Mam za to europejski paszport covidowy w komórce. Kiedy odpalam aplikację i pokazuję im QR kod, za każdym razem wywołuję najpierw wielkie oczy, a potem zakłopotanie i „mądre” kiwanie głową. – Ja, ja, alles in Ordnung! – i po sprawie. Oczami skanują kwadraciki z kodu i już wszystko wiedzą. Nikt, naprawdę nikt nie chciał zeskanować tego kodu, by sprawdzić, czy faktycznie jest okej. Mógłbym spokojnie zapuścić jakiś generator losowych kwadracików, zrobić z tego kodzik i i tak nadal alles byłby w ordnungu.
Na obiadokolację zamawiam sobie čevapčići z frytkami i browarem. Kosztuje majątek, ale będąc miłośnikiem bałkańskich potraw czuję po prostu, że takiej okazji nie wolno przepuścić…
I co? Mięso jakieś dziwne, ewidentnie na starym tłuszczu, nie przyprawione, niekształtne (jakieś kluski albo wręcz kulki), kompletna lipa! Drodzy kucharze z kempingu Au, przyjedźcie kiedyś do Rybnika, pokażę wam, jak się robi čevapčići. A, i koniecznie weźcie ze sobą sporo gotówki, bo moje będzie sto razy smaczniejsze 😉
Ech, czy ja już jestem aż tak zdegustowany ostatnimi dniami, czy może ten nieustający deszcz tak na mnie wpływa?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz