04 sierpnia 2021

w górę Dunaju

Środa, piąty dzień trasy. Obudziłem się po siódmej i zorientowawszy się, że nie jestem w namiocie tylko na zapleczu świetlicy kempingowej, szybko pozbierałem się i uprzątnąłem legowisko. I dobrze – za kilka chwil zaczęli pojawiać się pierwsi zainteresowani, czy to w celu odłączenia i zabrania naładowanej komórki, czy to po swoje produkty z publicznej lodówki, która też znajdowała się w pomieszczeniu. Widząc mój dobytek, osoby te starały się ograniczać swoją ingerencję do minimum. Z drugiej strony czułem presję, by jak najszybciej pozbierać się i wyprowadzić rower na zewnątrz, i nie wprowadzać niepotrzebnych utrudnień.

Będąc już spakowanym, wyskoczyłem szybko po śniadanie naprzeciw do Hofera i już na spokojnie, przygotowałem sobie śniadanie na ławie, w bezpośrednim sąsiedztwie recepcji. W Hoferze na półce znalazłem mój wczorajszy obiekt westchnień, musztardę kremską. Nie wyróżniała się niczym szczególnym, może poza tym, że dodatkowo posiadała zachęcający napis „original”. Czyli coś jest na rzeczy, pewnie im też zdarzają się podróbki 😉
Nie było zimno, ale też pogoda nie dawała powodów do przesadnego optymizmu – niskie chmury szczelnie zasłaniały niebo i na oko można było spodziewać się opadów. Spakowałem się i ostatecznie o wpół do dziesiątej wyruszyłem w górę Dunaju. Wczoraj, docierając do Krems, pożegnałem się z malowniczymi i pustymi przestrzeniami Weinviertel i wjechałem do Waldviertel, czyli dosłownie „ćwiartki leśnej”. Jej częścią jest dolina Wachau. To liczący 35 kilometrów przełom Dunaju położony między Krems a Melk, wśród wzgórz południowego krańca Masywu Czeskiego. Uchodzi za jedno z najpiękniejszych miejsc nad Dunajem.
Jadąc w górę rzeki, pierwszy ciekawy obiekt, który pojawia się na trasie, to mini-miasteczko Dürnstein, z jego charakterystyczną błękitną wieżą klasztorną. Nad miasteczkiem, na skale, górują ruiny zamku o tej samej nazwie. Miejscowość jest naprawdę niewielka, liczy poniżej tysiąca mieszkańców. Jest położona dosyć stromo i ciasno – do tego stopnia, że miejscowy cmentarz mieści zaledwie kilkanaście grobów i kaplicę. Co robić, gdy kolejna osoba musi być pochowana? Ekshumuje się szczątki poprzednika i grzebie je w kaplicy, aby zrobić miejsce kolejnemu zainteresowanemu. Prawda, że oryginalne? 😉
Dolinę Wachau, ale też dalszy odcinek trasy w górę Dunaju aż do Linz można przebyć albo północnym, albo południowym brzegiem Dunaju – to wyłącznie kwestia wyboru. Zarówno Donauradweg jak i EuroVelo 6 biegną na tym odcinku po obu stronach rzeki. Szlaki są oczywiście asfaltowe, w końcu to Austria.
Miejsce, z którego fotografuję przeciwległy brzeg i Dürnstein to Rossatz, niewielka wioska, z której można wybrać się promem na przeciwległy brzeg. Treppelweg biegnie akurat przeciwległym brzegiem rzeki, a południowy odcinek trasy zawija wśród pól i winnic. Docieram do kolejnej malowniczej miejscowości, Spitz, z jego charakterystycznymi ruinami Hinterhaus z XIII wieku. Sam Spitz jest wpisany na listę Unesco, a ze wzgórza zamkowego rozciąga się wspaniały widok na dolinę Wachau oraz ujście rzeki Spitz.
To kolejny punkt, z którego odpływa prom na drugi brzeg Dunaju.
Jadąc wzdłuż rzeki co rusz napotykam mniejsze lub większe stanowiska z owocami, które jeszcze niedawno dojrzewały na okolicznych drzewkach. Kompletnie mylą mi się Marillien i Mirabellen do tego stopnia, że kiedy nie wytrzymuję i kupuję pół kilo moreli na przydrożnym straganie, wystawiam na Fejsie zdjęcie z opisem „mirabelki”. Możecie sobie wyobrazić, co się w tym momencie działo w komentarzach pod postem… 😁 Oprócz moreli i mirabelek są tutaj oczywiście olbrzymie ilości winogron na krzakach. Niestety, owoce o tej porze roku jeszcze niedojrzałe i nie sposób ich nawet zerwać, a co dopiero zjeść.
Ciekawym i typowym dla Dunaju (choć nie tylko) elementem są tak zwane Treppelweg, czyli szlaki flisackie. Tabliczki z tą nazwą pojawiają się niemal natychmiast wraz z kawałkiem drogi wzdłuż rzeki. Jako raczej kiepski znawca języka i historii krajów germańskich, postanowiłem znaleźć wyjaśnienie w Wikipedii. Okazuje się, że w przeszłości były to piesze trakty, którymi – początkowo ludzie, a później również zwierzęta zaprzęgowe – wyciągały puste łodzie w górę rzeki, by następnie po załadowaniu, mogły one z powrotem spływać w dół, zwożąc określone ładunki.
Słowo Treppelweg okazuje się typowo austriackie. Niemcy nazywają te szlaki Leinpfad, Szwajcarzy – Reckweg, a Sasi jeszcze inaczej. Sama zjawisko, choć pojawiało się w Polsce, bywa raczej mało znane, a przynajmniej nie posiada choćby wzmianki w podręcznikach do historii – a szkoda, bo takie szlaki występowały na przykład w Bydgoszczy czy Gdańsku.

Wzdłuż takiej flisackiej ścieżki przemieszczam się dalej i w pewnym momencie nawet trochę denerwuję się, że znów jest pod górkę. Jednak po chwili zjeżdżam już w dół i wśród drzew mijam prawdziwą perłę doliny Wachau, średniowieczny majestatyczny zamek Schönbühel.
To tutaj pięć lat temu nocowaliśmy z Arkiem na pobliskim kempingu Stumpfer – jego kampery z resztą nawet widać na zdjęciu. Do dziś pamiętam, jak zdrowo wymarzliśmy pewnego sierpniowego wieczora…

Jadę dalej, Wachau jak zwykle powala widokami. Po kilku kolejnych kilometrach jestem już w Melk – miasteczku, które również kojarzę jeszcze z poprzedniej wyprawy i które moim zdaniem w pełni zasługuje na miano Numeru Jeden w całej dolinie. Tym razem, zamiast stromo pod górę zapuszczać się do centrum, wybieram jego zewnętrzny objazd. Jeśli nie byliście w Melk, koniecznie musicie go odwiedzić! Wąskie uliczki, ciasny i mocno turystyczny rynek, no i przede wszystkim to charakterystyczne, górujące nad miastem barokowe opactwo benedyktyńskie, zbudowane w miejscu wcześniejszej fortyfikacji. Obiekt uchodzi za najpiękniejszy przykład baroku w całej Austrii i jest żywym dowodem na przepych kościoła katolickiego. Ciekawostka: stąd miał pochodzić Adso – jeden z fikcyjnych bohaterów i zarazem narrator powieści Umberta Eco Imię róży.
Jadę kilka kolejnych kilometrów zagajnikiem nad samym brzegiem rzeki, a następnie z pewną niepewnością przekraczam Dunaj zaporą Melk. Dlaczego niepewnością? Dlatego, że przy bramie wjazdowej znajduje się tablica z wieloma zakazami, oczywiście tylko po niemiecku. Odruchowo odpalam sobie tłumacza Google i… co? Nadal wiem, że nic nie wiem. Tłumaczenie jest niejednoznaczne i ciężko z niego wykoncypować, czy mogę tędy przejechać, czy nie. Na pewno dotyczy on samochodów, motocykli i motorowerów. Z obiektu nie mogą nawet korzystać osoby piesze i uprawiające jogging. Ostatecznie z pomocą przychodzi mi inna rowerzystka, która utwierdza mnie w przekonaniu, że rowerzyści to bodaj jedyna uprzywilejowana grupa. Wypas!
Stąd też jeszcze piękniej prezentuje się opactwo Melk.
Jestem na północnym brzegu Dunaju i ciągle przemieszczam się w górę rzeki. Podziwiam siłę mięśni wioślarzy, którzy wieloosobowym kajakiem ostro zasuwają w dół.
Mijam miasteczko Pöchlarn, z którego pochodził malarz i poeta Oskar Kokoschka. Krajobrazy nie są tutaj już tak malownicze, jak w dolinie Wachau. Czuję za to coraz większe ssanie w żołądku. Minęła czternasta, najwyższy czas zatrzymać się na jakieś jedzenie. W sukurs przychodzi mi pizzeria Rialto w Granz, tuż przy drodze rowerowej i nad samiutkim brzegiem rzeki. Oprócz pysznej, prawdziwie włoskiej pizzy (kuchnia jest prowadzona przez Włocha), jest tutaj mega ciekawy drogowskaz do wsi, z której wywodzą się wszyscy internetowi łamacze haseł 🙃 Pizza na szczęście w oryginale, nikt mi jej nie zdążył scrackować. Nie było też wersji z krakersami.
Nie bez kozery wybrałem wcześniej północny brzeg rzeki – pozwala mi to zaoszczędzić trochę drogi na zakolu w okolicach Ybbs. W Metzling opuszczam świadomie brzeg rzeki i kieruję się ulicą Nibelungów na Persenbeug. Po chwili już z powrotem jestem nad Dunajem i mijam kolejną hydroelektrownię – Ybbs. Spokojnie licząc, skróciłem sobie trasę o jakieś pięć kilometrów.
Wiatr nie jest dziś zbyt dokuczliwy, dlatego udaje mi się utrzymywać dosyć przyzwoitą średnią. Przed Weins robi się naprawdę wąsko. Trasa wiedzie tu nie asfaltem, ale kratownicą po samej rzece. Patrząc w dół, masz uczucie, jakbyś jechał kołami po wodzie, coś niesamowitego. Mogę śmiało powiedzieć, że jechałem rowerem po Dunaju!
Powoli zbliżam się do granicy Górnej Austrii. Z zakola w Sarmingstein jest ładny widok w kierunku Grein, ale pogoda – zgodnie z prognozą – zaczyna się psuć. Nadciągają coraz gęstsze ołowiane chmury.
Droga za Grein robi się dosyć monotonna i… mokra. Kolejne prawie czterdzieści kilometrów pokonuję, nie robiąc żadnych zdjęć, choć otoczenie aż się prosi. W deszczu jednak widoki wyglądają albo kiepsko, albo… w ogóle nie wyglądają, dlatego odpuszczam sobie kolejne focie i zapakowany przeciwdeszczowo gnam do przodu ile fabryka dała.
Przed dziewiętnastą docieram do kempingu Au and der Donau. Jakimś cudem, między kroplami deszczu, udaje mi się rozstawić namiot.
Czas pokaże, że kolejny dzień – czwartek – upłynie na bezproduktywnym czekaniu na zakończenie opadów. Mając nadzieję, że przestanie padać choć przez kwadrans i zdążę zwinąć namiot, upływa mi czas aż do wieczora następnego dnia. Decyduję się zostać tutaj na kolejną noc, by solidnie odpocząć i wyruszyć w piątkowy poranek. Ale o tym już w następnym odcinku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz