W okolicy Villach skręca się dość ostro w prawo, na zachód, po czym pozostaje jakieś dwadzieścia parę kilometrów do włoskiej granicy. Poniedziałek w porównaniu z dniem wczorajszym to iście relaksacyjny zjazd z Wysokich Taurów, najpierw w dół, z biegiem rzeki Möll, później Drawy i tak aż do Villach. Potem jest pod górkę, ale znów w górę rzeki (tym razem Gail) więc bez szału i nawet w końcówce dnia ten odcinek nie stanowi problemu.
W Obervellach nocowaliśmy na kempingu o swojsko brzmiącej nazwie Pristavec. Karyntia to kraj związkowy na południu Austrii, w którym faktycznie gołym okiem widać wpływy językowe południowych Słowian. Sam kemping utworzono w ustronnym miejscu nad brzegiem rzeki, po przeciwnej stronie miasteczka, z wyraźnym naciskiem na różne rodzaje sportów rzecznych i górskich. Ładnie tu, aż żal wyjeżdżać. Zbieram się dopiero o 9:40, wiedząc, że dzisiejszy dzień będzie relaksem w porównaniu do wczorajszego. Sokoły wygnały już wcześniej, przede mną, ale mi się nie spieszy.
Tak jak się zorientowałem wcześniej, szlak Alpe Adria obniża się tutaj regularnie w kierunku Villach, szeroką doliną Möll. Po opuszczeniu Obervellach uwagę przykuwa malowniczo i wysoko przebiegająca linii kolei Tauerbahn z Mallnitz do Villach oraz położona na jej tle średniowieczna (XII w.), odrestaurowana prywatna fortyfikacja Nieder Falkenstein. Jej najlepiej zachowaną częścią jest dolny barbakan i charakterystyczna wieża. Obecnie to własność prywatna, ale udostępniona do zwiedzania.
Odcinek Alpe Adria w Karyntii zbudowany jest w znacznej części z szutru – jest go tu o wiele więcej niż w poprzednim landzie Salzburg, a i asfalty nie grzeszą jakością, zwłaszcza niżej, w okolicy Spittal, więc trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo po takim terenie nie sposób gnać, mimo że się obniża.
Po drodze mijam kolejną atrakcję, trzystopniową elektrownię szczytowo-pompową Malta. Jak się okazuje, widoczny na zdjęciu rurociąg to tylko mały pikuś w porównaniu z całą inwestycją. Główny, górny zbiornik hydroelektrowni o nazwie Speicher Kölnbrein jest zlokalizowany na granicy landów Salzburg i Karyntia, na poziomie 1933 metrów nad poziomem morza i stanowi najwyżej położoną zaporę wodną w Austrii. Z mojej perspektywy tego zupełnie nie widać, ale na mapie można sprawdzić, że tunel wodny mierzy prawie 21 km i przechodzi sobie jakby nigdy nic pod lodowcami ogromnego masywu Hochalmspitze (3360 m).
Opuszczam dolinę rzeki Möll, która wpada do Drawy i odtąd tworzy jedną wspólną dolinę. Po kilku następnych kilometrach docieram opłotkami, wzdłuż linii kolejowej, do miasta Spittal an der Drau. Początkowo myślałem, że nazwa ta bierze się od jakiejś „doliny Spit”, ale nie. Okazuje się, że pod koniec XII wieku władcy bawarskiego Ortenburga ufundowali w tym miejscu szpital z kaplicą, przeznaczony dla pielgrzymów, którzy doliną Drawy udawali się na południe. No proszę, a ja myślałem, że jak teraz zamelduję do domu, że jestem w szpitalu, to będzie zabawnie. A tu zonk!
Zatrzymuję się na chwilę, by uzupełnić zapasy wody. Akurat szlak przebiega w pobliżu jakiejś galerii handlowej z marketem Eurospar wewnątrz. Ryzykując jak zwykle, zostawiam na chwilę rower z kompletem sakw i dosłownie na minutkę wpadam do marketu. Nie zapinam go, bo po pierwsze to Austria, po drugie komplet sakw waży i jeśli ktoś z nimi nie jeździ, to wcale nie tak prosto zrobić na tym kilkaset pierwszych metrów. Po trzecie wreszcie, mam lokalizator GPS i w razie czego wiedziałbym, gdzie go szukać.
I kiedy tak stoję w kolejce do kasy, odzywa się lokalizator. Oooo! Kończę płacić i wypadam z marketu z wywieszonym jęzorem. Patrzę, a tu mama z dwójką dzieci (jedno w wózku) plącze się wokół roweru, a dziecko biega w tę i tamtą. Lokalizator mnie ostrzegł, bo kiedy włączę mu tryb antykradzieżowy, używa (oprócz GPS) wbudowanego czujnika zbliżeniowego do powiadomień. Ufff! Kamień z serca i po stresie. Pakuję wodę i mogę ruszać dalej.
Z ciekawostek: miasto Spittal an der Drau znane jest jako miasto założenia i pierwsza siedziba międzynarodowej korporacji drogowo-budowlanej STRABAG AG. Wiedzieliście? Druga ciekawostka: rzeka Drawa, wzdłuż której właśnie się przemieszczam, to nie polska rzeka w Zachodniopomorskiem, ale istotny ciek wodny w Europie, prawy dopływ Dunaju, który wypływając z Dolomitów w okolicach Cortina d'Ampezzo przebiega przez całkiem sporo ciekawych miast, m.in. Lienz, Villach, Völkermarkt, Maribor, Varaždin, Barcs, granicę węgiersko-chorwacką i Osijek, by wreszcie wlać się szeroką bagnistą deltą do Dunaju, tworząc przy okazji rezerwat Kopački Rit na pograniczu Chorwacji z Serbią, zwany Amazonią Europy. Zaledwie 730 km, a tak przebogate położenie!
Ja tymczasem jadąc dalej w dół doliną Drawy napotykam moich starych (już) znajomych z Tarnowa, z którymi zatrzymuję się na kawę w Cafe Mosaik nad rzeką. Jest tutaj takie fajne miejsce z serduchem do zdjęć, więc nie możemy sobie odpuścić wspólnego grupowego zdjęcia. Moja Gertruda też się domaga, bo w końcu objuczona ciężarami sakw, a dodatkowo jeszcze panelem słonecznym, wygląda w dzisiejszym słońcu wyjątkowo fotogenicznie ;)
Jedziemy dalej. Wreszcie wspólnie osiągamy ostatecznie Villach. Sokoły uprzedzają, że długo sobie dziś razem nie pojeździmy, bo mają zamiar na nocleg zahaczyć się w kempingu nad Ossiachersee – czyli odbić lekko na wschód. No cóż, szkoda. Jest szesnasta, świeci piękne popołudniowe słońce, a mi szkoda dnia, więc objeżdżam miasto obwodnicą rowerową i kieruję się ku zachodowi i ku granicy włoskiej. Tutaj kończy się idylla zjazdu i trasy po płaskim: teren zaczyna się lekko wznosić w górę rzeki Gail. Kolejne dziesięć kilometrów trasa prowadzi z jednej strony obok terenów przemysłowych, tartaków, a z drugiej – lasów, zagajników i czasami baaardzo sielskich widoczków ;)
Tymczasem dzwonią do mnie Sokoły. Nie załapali się na kemping nad Ossiachersee, bo nie było wolnego miejsca. No tak, grupa to nie to samo co pojedynczy rowerzysta, a z tym przy pełnej parcelacji kempingów też bywa różnie. Umówiliśmy się, że jak coś znajdę to dam im znać.
Ostatnie kilka kilometrów to nawet niezły podjazd, ale nic już nie pobije Bad Gastein. W Arnoldstein zatrzymuję się na ostatni odpoczynek, przy okazji robiąc sobie zdjęcie na trójstyk Austriacko-Włoski-Słoweński. To ta polana na szczycie. Marzyło mi się początkowo, by zrobić sobie pół dnia oddechu i wyjechać wyciągiem gondolowym na górę w ramach mojego prywatnego programu odwiedzania trójstyków. Niestety, dziś jest już na to za późno a jutro będę za daleko i żal, by wracać. No nic, zostanie mi to miejsce na kiedy indziej.
Z kempingami w tym rejonie jest kompletna lipa, dlatego ostatecznie decyduję się na spanie w gościńcu Neuwirth dosłownie siedemset metrów od przejścia granicznego. Rower pakuję do stodoły po drugiej stronie drogi – obydwa budynki należą do tej samej rodziny Galle. Jest ciepły wieczór i urzekający widok z okna na przeciwległy masyw Dobratsch i starą drogę do przejścia granicznego. Już po dotarciu do pokoju i rozpakowaniu, oddzwaniam do moich Sokołów. Ale nie, nie chcą skorzystać – zaczepili się na dziko gdzieś w lesie wzdłuż rzeki Gail. No cóż, szkoda, bo już się pewnie nie spotkamy. Dystanse, które nas dzielą, jutro pewnie się jeszcze się zwiększą, bo choć nie jadę najszybciej, to zaplanowane dystanse dzienne mam jednak trochę dłuższe. A tymczasem pozostaje mi kimonko w czystej pościeli i przy szumie drzew. Do jutra!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz