10 sierpnia 2021

ciało Italia!

Wtorek, 10 sierpnia to pierwszy dzień w moim życiu, w którym, pchany (a może ciągnięty?) wyłącznie siłą mięśni, dotarłem do granicy włoskiej, i to wcale nie najkrótszą drogą. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie każda kolejna granica w Europie to jakiś swoisty next-level. Czy powód do dumy? Nie, może nie aż tak. Ale na pewno kolejny poziom, jakieś trofeum.

To… dotarłem. Od wyjazdu rano normalnie nieźle się napociłem: całe siedemset metrów! Słońce ledwie się przebija zza alpejskich szczytów, jest godzina 8:30 a ja już po śniadaniu w gościńcu Neuwirth i drę sobie dalej pod górę do granicy. Taa, to był jedyny taki nocleg na full wypasie – bed & breakfast.
Ładna tabliczka ITALIA i jedziemy dalej. Ale ale? Za budynkami granicznymi szlak ucieka mi w prawo na szuter, ostro pod górę i w las. Buahahaha, kogoś tutaj solidnie postraszyło! Jaa, taam? Ale no w życiu! Wracam sobie spokojnie na asfalt i pykam kolejne dwa kilometry asfaltem, w cywilizowanych warunkach. Autostradę widać z boku wzdłuż mojej trasy, więc nie mam co narzekać na jakikolwiek ruch. Po prostu sobie jadę dalej, z widokiem na wyłaniające się w tle Alpy Karnickie.
Po tych dwóch kilometrach asfaltem oczywiście grzecznie wracam na szlak. Panują tu już zupełnie inne, przyzwoite warunki. Najwyraźniej tamten odcinek przez las, góra dół, był chyba dla niegrzecznych dzieci, zamiast koszmarnej bajki na dobranoc. Teraz boczna droga wije się serpentynami w lesie i od trzeciego kilometra licząc od granicy jest to już ewidentnie tzw. żelazny szlak, czyli trasa rowerowa na bazie starej linii kolejowej. Jadąc tak wzdłuż autostrady, z leśnej gruntowej drogi robi się bardzo przyzwoity asfalt i docieram do granicznego uzdrowiska Tarvisio.
Jadę dalej pod górę. Jeszcze wczoraj naiwnie liczyłem, że granica austriacko-włoska znajduje się na przełęczy i dalej będzie już tylko z górki. Oj, nie! O ile granica to jakieś 700 metrów nad poziomem morza, o tyle po niej teren nadal się wznosi i w szczytowym miejscu, dopiero na czternastym kilometrze osiąga maksymalne 830 metrów. Ale nie ma co narzekać: podjazd jest spokojny a szlak od przedmieść Tarvisio pięknie wyasfaltowany i oznaczony. Tu nie sposób się pomylić – szacunek dla Włochów za tę drobną, a istotną rzecz – znakowanie – z którą Austriacy czy Niemcy do dziś mają problem.
No ale osiągam wreszcie mój wymarzony czternasty kilometr i odtąd mam tylko z górki, aż do opłotek Udine. Wyobraźcie sobie: osiemdziesiąt kilometrów z górki, w tym czterdzieści bez praktycznie jednego machnięcia pedałami. W życiu nie przejechałem takiego długiego odcinka w dół! No i oczywiście po drodze, jak na prawdziwy żelazny szlak rowerowy przystało, pojawiają się tunele. Jedne pięknie oświetlone, inne zupełnie ciemne. Jest ich podobno ponad dwadzieścia, choć w terenie wydaje się, że znacznie więcej. Wszystkie wilgotne, czasami lodowato chłodne, co daje szczególne ukojenie, gdy na zewnątrz pełna lampa a temperatura zbliża się do trzydziestu kresek. Mnogość tuneli powoduje, że okulary słoneczne, mimo perfekcyjnej pogody, stanowią tutaj raczej utrudnienie. Warto mieć też załączone światła w rowerze. Trasa prowadzi doliną rzek Fella i Tagliamento, czymś w rodzaju drogowego combo: autostrada, droga lokalna, rowerowa i rzeka biegną tą samą wąską doliną, przenikając się nawzajem.
Zatrzymuję się na krótko w urokliwym miasteczku Pontebba, w wąskiej uliczce, na szybką kawę. Zaraz potem dalej w drogę. Po drodze na jednym z wielu mostów zatrzymała się grupka emerytów, którzy ochoczo robią sobie zdjęcia. Zatrzymuję się i proponuję, że zrobię im jedno zbiorowe, na którym będą wszyscy. Zadowoleni odzwjemniają mi się tym samym.
Po kilku kolejnych kilometrach trafiam na małą knajpkę zrobioną na bardzo dziko, z dykty, prawie w krzakach. Gość leje miejscowy browar z kija, a tuż obok ścieka mały wodospad ze skał, pod którym można się schłodzić. Ot, takie combo. Oczywiście w tyle nieprzerwanie towaryszą mi wręcz druzgocące widoki na Alpy Karnickie…
Mijam fantastyczny widok na zakole rzeki Fella i przyklejoną do niej miejscowość Dogna. To specyficzne miejsce widać też z samochodu, jadąc autostradą, ale trasa rowerowa przebiega tu znacznie wyżej, odsłaniając przy okazji bajeczny widok. Z poziomu autostrady to już niestety nie to samo.
Zalety żelaznego szlaku można docenić jeszcze bardziej, przetaczając się po stalowych, przyrdzewiałych już mostach nad rzekami. Nawierzchnia takiego mostu to już nie tory kolejowe, ani też nie rowerowy szuter czy asfalt. To stalowa krata, przez którą przebija nurt krystalicznie czystej alpejskiej rzeki. Przejazd takim mostem to urzekające i niepowtarzalne wrażenie.
Mijając wioskę Resiutta, gdzie po raz ostatni doświadczam przyjemności bycia na szlaku rowerowym. Okej, no może przedostatni. Tutaj czas jakby się zatrzymał, a na małej stacyjce kolejowej, razem z czasem, zatrzymał się nawet stary szynobus.
Jadąc dalej, na wysokości Moggio Udinese, robi się nagle mniej europejsko a bardziej po włosku: tak sobie, po prostu, bez przyczyny i zapowiedzi szlak się urywa. Musisz nieźle się nagłówkować, żeby wjechać na zwykłą asfaltową drogę, albo cisnąć się przez krzaczory.
Potem, po kolejnych kilkunastu kilometrach jest znów na chwilę lepiej: wracam znów na szlak żelazny (i to jest ten ostatni raz), ale nie na długo, bo wyjeżdżając ostatecznie z Alp na równinę friulijską, ślad torów kończy się na zawsze i już nie będzie mi dane na niego wrócić.
Tutaj projektant zdecydowanie popuścił wodze fantazji, a tak naprawdę, chyba go pan bóg opuścił. Na wysokości wsi Campagnola trasa Alpe Adria zaczyna się wić jak bąk w pantalonach po chyba wszystkich możliwych okolicznych wioskach. Zupełnie, jakby projektant chciał mi na siłę pokazać piękno i niepowtarzalność każdej z nich. Okej, pierwsza jest fajna, druga może też, ale trzecia, piętnasta i czterdziesta ósma jakoś takie identyczne, jak wszystkie poprzednie.
Niekoniecznie rajcuje mnie polot pana projektanta – na szczęście mam uprzednio przygotowaną trasę do celu i raczej luźno pokrywa się ona z oficjalnym śladem CAAR. Do tego stopnia, że w pewnym momencie napotykam drogowskaz: Udine 46 km. Coooo? Przecież moja trasa wskazuje 26?! A no to. Zawijasy, panie, zawijasy i jeszcze raz zawijasy, i to nie oszczędzając dalekobieżnego turysty: przez pola i szutry, wcale niekoniecznie asfaltem. Na szczęście mnie to nie dotyczy, bo wiem lepiej, jak jechać, żeby dojechać. A ci, którzy trzymają się kurczowo oznakowania w terenie? No cóż, żal mi was ;)
Do centrum Udine docieram po południu. Dwujęzyczne tablice świadczą dobitnie o friulijskiej mniejszości etnicznej, posługującej się swoim własnym językiem regionalnym. A u nas na Śląsku nadal się nie da… Jestem tuż po szesnastej, mam dziś za sobą sto dziesięć kilometrów. Nie czuję zmęczenia, za wiele się przecież nie namachałem. W mieście nie znajduję zabytków szczególnie wartych uwagi, więc strzelam raptem dwie pamiątkowe fotografie i już wyjeżdżam z miasta, bo szkoda dnia.
Znacznie ładniej prezentuje się kolejna miejscowość, bardziej na południe, czyli Palmanova. To renesansowe miasto wybudowane na planie gwiazdy, okrzyknięte niegdyś jako miasto idealne. Fortyfikacje miały bronić Wenecji przed Turkami, którzy mogli uderzyć od strony Bałkanów. Przy budowie twierdzy wykorzystano innowacje wojskowe XVI wieku, przez co małe miasteczko stało się fortecą w kształcie dziewięcioramiennej gwiazdy. Od sześciokątnego rynku odchodzą symetrycznie gwieździście ulice, z których każda ma szerokość czternastu metrów. Miasto otaczają obwałowania tworzące wielokątną gwiazdę. Całość przypomina płatek śniegu i – wierzcie mi lub nie – robi niesamowite wrażenie.
I jeszcze ten Fragile! Na rynku udaje mi się załapać na przygotowania do jakiegoś koncertu. Tymczasowo, w ramach próby nagłośnienia grają cover Stinga, który echem rozchodzi się po rynku w kształcie komórki plastra miodu. Miód na uszy i wyciskacz łez.


Zrobiło się już dość późno – dziewiętnasta, zatem pora załapać się na nocleg na najbliższym kempingu. Nie, nie chcę dziś dojeżdżać do Grado. Na najbliższym kempingu w Akwilei już i tak będę miał sto pięćdziesiąt kilometrów w nogach, a przecież na wybrzeżu za spanie płaci się więcej. Przy okazji jakże charakterystyczny punkt na mapie starożytnego Rzymu. Ale o tym już w następnym odcinku…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz