Gdy uprawiasz dowolny rodzaj turystyki albo sportu, zapewne znasz to uczucie, kiedy rano wstajesz i wiesz, że czeka cię najtrudniejszy dzień całego wyjazdu. Nie chce ci się wtedy wstawać i mimowolnie szukasz sposobu, jak odsunąć od siebie ten problem. A kiedy niechęć dodatkowo wzmacnia niepewna pogoda, jest już praktycznie przewalone. Dziś rano jest dokładnie tak: chłodno, poranne niebo dosyć szczelnie zasnute chmurami i tylko prognozy w miarę pocieszające.
W mojej karierze rowerowej nie miałem jeszcze takiego dnia, żeby wyruszyć w trasę ze świadomością, że oto jednego dnia będę podjeżdżać z 580 metrów nad poziomem morza na prawie 1200. To zdecydowanie mój pierwszy raz w takich warunkach. No ale ziściło się i trzeba będzie stawić temu czoło.
Ruszam bez śniadania, bo dziś niedziela, więc sklepy pozamykane, a ja, gamoń, nie przewidziałem, że przecież trzeba coś kupić na rano. Pierwsze kilometry niby niewinnie, bo w górę rzeki to przecież jest prawie płasko.
Już na czwartym kilometrze bracia Austriacy wymyślili sobie objazd z powodu jakiegoś remontu przy elektrowni wodnej. Droga zamknięta i nie ma dyskusji, a objazd wytyczono… no jak myślicie? A pewnie, że górą! I to od razu taką fajną, ze sto metrów w górę na kilometrze. Wszystko po to, by po kolejnym wszystko wytracić i z szumem w uszach znów dobić do poziomu rzeki Salzach.
Powrót na szlak nie był akurat tutaj światłym pomysłem. Nie dość, że trzeba było kluczyć, bo co rusz gubiłem ślad tego ich objazdu, to potem się okazało, że gdybym olał ślad i pojechał prosto za koleją w Schwarzach, byłoby i krócej, i pewnie mniej przewyższeń.
No a za Schwarzach to się dopiero zaczęło prawdziwe podjeżdżanie! Znów te 150 metrów na kilometrze czy dwóch, momentami nawet wypychanie, bo nie da się inaczej – a co najbardziej dołujące – wśród pól i pastwisk beztroscy emeryci na elektrykach, którzy wyprzedzają cię i co rusz, na pusto i z gebisami od ucha do ucha, życzą miłego dnia. Oooo wy, czekajcie!
Ale wreszcie nadszedł i mój czas – trochę oddechu, bo droga w miarę się wypłaszczyła i można było rozejrzeć się dookoła. A widoki coraz ciekawsze.
Ktoś kiedyś mi mówił (nie czasem Zygmunt Fundament?), że te moje wspomnienia z podróży są zbyt statyczne i aż proszą się o jakieś ożywienie. Przypomniało mi się to, a teraz był właśnie TEN moment: postanowiłem nagrać krótkiego szota. Sami oceńcie, jak mi wyszedł. Nawet Ania była pod wrażeniem!
W tle, w dolinie, miasteczko Szwarzach im Pongau, a ja wznoszę się z całym majdanem mozolnie w górę, metr po metrze, wynagradzany przez otoczenie coraz ciekawszymi widokami.
Kilka kilometrów dalej znajduje się całkiem fajny obiekt hydrologiczny, czyli zbiornik kompensacyjny Brandstatt. Przypomina trochę ten z elektrowni szczytowo-pompowej na górze Żar w Beskidzie Małym i nawet pełni dość podobną rolę: jest częścią elektrowni przepływowej Schwarzach im Pongau i służy do zbilansowania ilości wody potrzebnej do pracy elektrowni. Taki naturalny akumulator. Latem, kiedy wysokie stany wód Salzach umożliwiają pracę przepływową w elektrowni, zbiornik bywa prawie pusty.
Jadę dalej. Profil drogi stale się wznosi, więc kolejne kilometry tego dnia przychodzą już ze sporym wysiłkiem. Mijam sielskie widoczki i drogi alpejskie, ale kawałek dalej na przykład już wjazd na pastwisko z wyraźnym ostrzeżeniem: wjeżdżasz na nasz teren! Tu rządzimy my i robimy bydło ;) Przprszm, alle osso chozzi? Przecież to Alpe Adria, międzynarodowy szlak rowerowy! To jak wasz, jak nasz? ;)
W Klamm przy hotelu Posauner będąc ledwie na piętnastym kilometrze, ssanie mam już konkretne i po jedenastej postanawiam wykorzystać okazję i zatrzymuję się na wczesny obiad. Pogoda jest coraz lepsza, słońce i błękit co jakiś czas się przebija, dlatego wybieram jeden ze stolików na zewnątrz i ledwie coś zamawiam, a do obiektu dojeżdża zwarta grupa kilkunastu rowerzystów w tym samym celu. Koszulki klubowe, pełne przygotowanie do trasy, ale ale… co tam pisze? Sokół Tarnów? Nooo proooszę, świat jest mały! Zapraszam ekipę do mojego pustego stolika i… już mam nowych znajomych :)
Okazuje się, że Ewa, Mateusz i pozostali uczestnicy eskapady robią sobie szlak Alpe Adria już od Salzburga i nawet kurcze nocowaliśmy dziś na tym samym kempingu, zupełnie o sobie nie wiedząc. Co za niefart, że ich wcześniej nie namierzyłem! Wciągamy obiadek i po godzinie dalej w drogę – bez zobowiązań – trochę razem, trochę indywidualnie.
W miejscu, gdzie akurat siedzimy, drogi rowerowe rozdzielają się. EV14 wraz z TRW (Tauern Radweg) wraca do poziomu Salzach i ucieka dalej na zachód w kierunku Zell am See, Kaprun i Grossglocknera. Tymczasem EV-7 razem z Alpe Adria wznosi się lekko, by po dwóch kolejnych kilometrach odbić na południe w kierunku Doliny Gasteinów (Gasteinertal). Kolejny kilometr z małym okładem pokonujemy wydzielonym traktem rowerowym w ramach Klammtunnel, który przenosi nas do niezwykle malowniczej doliny rzeki Gasteiner Ache. Tutaj mamy nareszcie Alpy pełną gębą!
Szlak wiedzie teraz na dłuższym odcinku wzdłuż obciążonej drogi samochodowej, co w normalnych warunkach mogłoby być uciążliwe. Ale nie, widoki na lewo i prawo rekompensują te niedogodności. Zaczynają się Gasteiny: najpierw Klammstein, potem Dorfgastein, dalej Bad Hofgastein, aż wreszcie Bad Gastein, z jego ścianą widoczną z oddali. To dość płaska dolina na lekkim wzniosie, zakończona miejscowością uzdrowiskową na ostro nachylonym stoku, pełną leciwych hoteli z przełomu XIX i XX wieku, jak żywo przypomina miks Krynicy (architektonicznie) i Karpacza (topograficznie). Miło przestaje być w Badbergu, kiedy to staję przed tą ścianą i nie ma innej rady, tylko trzeba wypychać. Jadąc dotychczas z radośnie zapiętymi butami SPD Shimano zaczynam żałować, że je założyłem, kiedy bloki i plastikowe podeszwy ślizgają na asfalcie i trzeba uważać, żeby sobie nie powybijać zębów. Zlany potem, odczuwam momentami dziką satysfakcję, że nawet leciwi emeryci muszą tutaj wypychać swoje drogie nieobciążone elektryki, bo nawet one nie dają rady na tym podjeździe. Już po zakończeniu podróży z ciekawością zerkam na wskaźnik nachylenia – moi drodzy, ponad 23% w najtrudniejszym miejscu! Nieźle, nie? Pamiętam, że rower pchał mnie w tym miejscu w dół do tyłu, a nie ja jego w górę. Zastanawiałem się, jak sobie poradzić z podejściem, robiłem slalomy, trzymałem na hamulcu, a to i tak na nic. Pozostali z ekipy Sokoła też nie mieli lekko, choć szli w większości w zwykłych butach.
W centrum miasta znajduje się śliczny wodospad z mini elektrownią wodną (a jakże, przecież to Austria). Niemal pionowy teren powoduje, że woda z wielkim łoskotem spada w dół i stanowi nie lada atrakcję turystyczną. Droga zawija potem jeszcze raz lub dwa serpentynami wokół tego wodospadu, więc jest tym ciekawiej, bo można sobie oglądać, którędy się szło albo dopiero pójdzie. Nie, nie pojedzie. Nadal za stromo.
W centrum robimy sobie wspólną przerwę na lodziki za milion euro-monet i trochę zdjęć. Potem, już wyżej, znajdujemy się w pobliżu dworca kolejowego Bad Gastein i aż kusi nas, żeby podjechać pociągiem do pobliskiego Böckstein. Celowo nie używam określenia: „na wysokości” dworca, bo nie jesteśmy – dworzec góruje tuż nad nami, jakieś pięćdziesiąt metrów wyżej. Prowadzą do niego kręte brukowe uliczki, czyhające na moje wybite zęby.
Daję sobie siana. Droga asfaltowa za chwilę lekko się wypłaszcza, można już wsiąść na rower i z mozołem, ale jednak pokręcić do Böckstein kręcąc, a nie idąc.
Ostatecznie okazuje się, że o ile centrum Bad Gastein leży na około tysiącu metrów, o tyle do Böckstein trzeba dołożyć jeszcze kolejne sto pięćdziesiąt w górę. No nic, nie ma wyjścia. Dokręcam więc powoli do tej ostatniej górskiej miejscowości, gdzie praktycznie znajduje się już tylko dworzec kolejowy. Oczekuje na nim wahadłowy pociąg, który przewozi wszystko co się rusza tunelem wydrążonym w głównej grani Wysokich Taurów, na drugą stronę.
Ekipa z Tarnowa już jakiś czas temu mnie wyprzedziła. Mieli mniej ładunku w sakwach i zwykłe buty, dlatego załapali się na wcześniejszy pociąg. Finalnie odjeżdżam godzinę po nich, przy czym świadomość, co czeka mnie po drugiej stronie, napawa optymizmem. Najgorsze mam za sobą.
Skład pociągu to lawety samochodowe, miejsce na motocykle, rowery no i oczywiście ludzi, w osobnych komfortowych wagonach. Odcinek do Mallnitz pod granią Gamskarlspitze (2833m npm) mierzy jakieś jedenaście kilometrów. Podróż trwa nie więcej niż dziesięć minut i w mojej konfiguracji osobowo-rowerowej kosztuje 5 euro. Z drugiej strony wysiadam na podobnej wysokości co w Böckstein i tutaj zaczyna się idylla: na kolejnych kilkunastu kilometrach tnę ostro w dół pilnując, aby nie spalić hamulców. Za każdym razem po puszczeniu manetek Gertruda rozpędza się do 60-tki w kilka sekund. A widoki oczywiście fenomenalne!
Na kempingu w Obervellach jestem już pół kilometra niżej. Znajduję moje Sokoły i jeszcze w świetle dziennym udaje mi się rozbić namiot wśród nowych znajomych. Jest tłoczno, ale aż nie tak, żeby nie dało się rozbić.
Mało dziś nakręcone, bo raptem 56 kilometrów, ale na tym krótkim odcinku prawie kilometr w górę. Ale Gertruda mówi, że luz i że do mety dojedziemy, więc się nie martwię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz