06 sierpnia 2021

witamy w Alpach

Szósty albo siódmy (zależy jak liczyć) dzień wyprawy rozpoczął się chłodno i pochmurno, ale przynajmniej nie padało. Mogłem spokojnie osuszyć namiot, spakować się i ruszyć w dalszą podróż, która tym razem miała upłynąć pod znakiem spokojnego, ale jednak permanentnego pięcia się w górę – z dwustu-kilku na ponad pięćset metrów nad poziomem morza. Wisienką na torcie okazały się widowiskowe panoramy na Alpy, górujące majestatycznie nad jeziorem Attersee.

Tego dnia zaplanowałem sto cztery albo sto pięć kilometrów, a wyszło równe sto trzydzieści. Dlaczego aż tyle? O tym już za chwilę.

Wypoczęty i wyspany za wszystkie czasy, dzień zacząłem wcześnie. Po szóstej rano już byłem w trakcie pakowania, zwinąłem namiot i bez śniadania wyruszyłem w drogę. Dość często tak robię: zdarza się, że restauracja kempingowa jest jeszcze zamknięta albo za droga, albo w ogóle jej nie ma. W Au nałożyły się te dwa pierwsze powody. Nic nie straciłem, bo już na czwartym kilometrze, przy samej drodze rowerowej, objawił mi się Eurospar. Zatrzymałem się, kupiłem bułę, jakieś dodatki i nawet udało mi się pod dachem przeczekać przelotny deszcz.
Market znajdował się na terenie miasteczka Mauthausen. Myślę sobie: Mauthausen… 🤔 hmm, brzmi jakoś znajomo. Ale csso to było? Nie wykombinowałem. Z pomocą przychodzi mi dopiero sporych rozmiarów tablica informująca, że tuż obok w prawo skręca się do muzeum obozu koncentracyjnego Mauthausen-Gusen. No jasne!
Mimo to, pomysł zwiedzenia obozu odpuszczam równie szybko, jak się pojawił. Popatrzcie tylko na tablicę na zdjęciu i ten niepozorny trójkątny znak. Że co?! Czternaście procent 😲? Ooo, co to, to nie! Aż tak mnie tam nie gna, poza tym żyję w kraju, który przecież obfituje w podobne atrakcje turystyczne.

Kolejnych dziesięć kilometrów w górę Dunaju i już jestem na jego drugim brzegu, tym razem za sprawą zapory i elektrowni Abwinden. Miejsce o tyle specyficzne, że tuż za zaporą skręcam ostro w prawo i co prawda nadal trzymam się brzegu, ale definitywnie żegnam ze szlakiem DRW/EV4. Tu zaczyna się krajowa R4 czyli Traunweg – droga rowerowa wzdłuż Traun, kolejnego po Enns, prawego dopływu Dunaju.
Po kolejnych pięciu kilometrach wzdłuż silnie uprzemysłowionego brzegu Dunaju, docieram do ujścia Traun i moim oczom ukazuje się Linz „od kuchni” – chyba zupełnie nie takie, jakie chcieliby polskiemu turyście pokazać Austriacy 😉 Na pierwszym planie skład węgla, centrum recyklingowe oraz walcownia stali. To ostry kontrast w stosunku do obserwowanej dotychczas sielankowej i, jakże ekologicznej, Austrii.
Jestem u ujścia rzeki Traun. Asfalt rowerowy wyraźnie skręca w lewo, w związku z czym zmieniam kierunek podróży z zachodniego na południowy, choć nadal poruszam się brzegiem rzeki. Droga długo prowadzi środkiem terenów silnie zurbanizowanych, o sporym ruchu ulicznym. Najpierw dzielnicami Linz, potem miasteczka Traun, jednak cały czas jakby z boku, bez ingerencji w tkankę miejską dzięki temu, że biegnie nad samym brzegiem. To rozwiązanie ma prawie same zalety oprócz jednej: człowiek zupełnie nieświadomie mija różne, całkiem ciekawe miejsca, nie mając pojęcia o ich istnieniu.
Pewnie marudzę, ale wiem, ile miejsc w przeszłości zwiedziłem tylko dlatego, że zauważyłem je mimowolnie, przejazdem.

Tymczasem kończą się zabudowania i zaczynają najpierw zagajniki, tereny zalewowe, a potem również las. Co jakiś czas pojawiają się też zapory wodne – w końcu Traun to jedna z najbardziej „zelektryfikowanych” rzek Austrii. Za pierwszą tamą, tuż za miastem Traun, droga prowadzi wzdłuż wysokiego na ponad dziesięć metrów wału przeciwpowodziowego. Rzeki teraz w ogóle nie widać. Ciekawi mnie, jaki w tym miejscu jest poziom wody, skoro potrzebny jest aż tak wysoki wał. Co kawałek są takie pochyłe wjazdy, więc przy którymś z nich ciekawość bierze górę: zatrzymuję się, żeby pieszo wdrapać się na górę. A tam szczęka opada mi do samej ziemi!
Poziom wody to może metr poniżej szczytu wału, na pewno nie więcej. Ciarki przechodzą mi po plecach, kiedy zdaję sobie sprawę, że jadę rowerem jakieś osiem metrów pod poziomem lustra wody, w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki. Górą, wałem, biegnie druga, równoległa droga gruntowa, a ja na dole mam asfalt, więc wybór jest oczywisty.
No nic, nie ja jeden mam pewnie te rozterki, bo na początku sierpnia w Austrii poziom większości wód jest wysoki. Wracam do roweru i jadę dalej.
Zatrzymuję się dopiero na radlera, a ostatecznie także na kawę mrożoną w knajpce nad wodą w Wels.
Po krótkim odpoczynku i rozprostowaniu kości siadam i jadę dalej. Robię całkiem sporą odległość bez postoju, aż dojeżdżam do Lambach. Widoczne z daleka charakterystyczne wieże opactwa benedyktyńskiego zdają się przybliżać do mnie, a nie ja do nich. Z daleka widać barokowy charakter budowli, mimo, że jej początki sięgają XI wieku. Mijam kolejną, nie wiem już którą elektrownię wodną, potem ładny stalowy most i już jestem na wysepce w bezpośrednim sąsiedztwie klasztoru.
Otaczają mnie tereny rekreacyjne – na brzegu jakieś boisko albo stadion, za nim mostek i wjazd na wyspę. W sam raz, bo w porze obiadowej, objawia mi się foodtruck ze stoliczkami, czekający specjalnie na rowerzystów takich jak ja. I nie jest on taki znów tymczasowy, ale taka bardziej stała budka rybna u Haralda.
Zamawiam sobie pstrąga z frytkami, do tego obowiązkowa cytrynka. Wokół większość stolików zajmują inni rowerzyści w słusznym wieku, każdy z obowiązkowym elektrykiem. Dziadkowie, jak to zwykle bywa, odprowadzają mnie wzrokiem do stolika.

Za miastem asfalt chyba po raz pierwszy zmienia się w szuter, ale to nie to, co w Polsce: tu jest on dobrze rozwalcowany, idealnie gładki, bez jednej dziury. Dobrze się składa, bo jeszcze rano padał deszcz i jakakolwiek dziura byłaby teraz kałużą. A tu sucho!
Za Lambach opuszczam rzekę Traun a szlak rowerowy prowadzi wzdłuż jej dopływu, Ager. Coraz częściej też ucieka wgłąb lądu wśród łąk, wsi i miasteczek. Nie ma tu nic wartego uwagi, może poza tym, że teren cały czas lekko się wznosi, więc kręcę z mozołem, ale kilometrów ubywa zdecydowanie za wolno.

Zdarza mi się coraz częściej mijać całkiem niezłe bryki, zaparkowane w obejściach domów czy zakładów pracy, pozbawione tablic rejestracyjnych. To obrazek całkiem egzotyczny dla Polaka, choć tutaj nie wydaje się niczym niezwykłym. Przyczyna takiego stanu rzeczy okazuje się wcale nie taka oczywista. Zagajeni na ten temat miejscowi nie potrafią udzielić odpowiedzi – najwyraźniej trafiam na niewłaściwe osoby. Choć, z drugiej strony, w internecie też nie znajduję jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Prawdopodobnie jest to kwestia opłat, których nie trzeba ponosić, kiedy auto jest wyrejestrowane. A jeśli nie wiadomo, o co chodzi…
Od mniej więcej obiadu na horyzoncie widać już Alpy. W miarę upływu czasu przybliżam się do nich systematycznie, a one rosną i rosną, są coraz wyraźniejsze, ale też zmieniają się, w miarę, jak przesuwam się na zachód.
Wreszcie, późnym popołudniem, sprawnie mijam kolejne powiatowe miasteczko Vöcklabruck, a po nim (zupełnie nieświadom, że to już) docieram nad Attersee – pierwsze alpejskie jezioro na mojej trasie. Licznik wskazuje niewiele ponad sto kilometrów, dlatego nocleg na kempingu w pierwszej miejscowości Seewalchen jest zbyt mało interesujący, by z niego skorzystać.
Wcześniej upatrzyłem sobie takie „pewniaki" – przynajmniej tak mi się wydawało – W Leszczynach, znaczysie… Nußdorf. Lokalizacja optymalna, w połowie długości jeziora. W centrum okazuje się, że trzeba zjechać w kierunku wody w jedną z równoległych alejek. A tam? Koniec drogi, szlaban, a za nim teren całkowicie rozparcelowany między domki holenderskie. Zero miejsca na namioty, zero nawet recepcji. No nic, według mapy kolejny kemping mam dwieście metrów dalej, ale muszę wrócić do głównej drogi, bo płoty tutaj skutecznie uniemożliwiają przemieszczanie. A do drogi to znaczy pod górę, niestety. Wracam więc i lekko zziajany wjeżdżam w kolejną równoległą dróżkę. Szybko w dół, by po chwili zatrzymać się na kolejnej bramie i kolejnym terenie szczelnie obstawionym domkami holenderskimi. Lipa!
Wypada się stąd zwijać, bo kolejnego kempingu na mapie w tej miejscowości już nie ma. Tak szczerze to nie powinno być na niej ani jednego, bo to co zastałem na miejscu, w żaden sposób nie przypomina ogólnodostępnego kempingu, a tylko wprowadza w błąd!
Muszę się spieszyć – słońce chyli się ku zachodowi a ja mam przed sobą nadplanowe kilometry. Najpierw idzie mi słabiutko i powoli, bo ostro pod górkę. Mijam za to coraz okazalsze domy i hotele alpejskie.
Szlak rowerowy ucieka tutaj od głównej drogi i dobrze, bo jest ona wąska, bez poboczy, a ruch gęsty, jak na wakacyjny piątkowy wieczór przystało. Z drogi łapię jeszcze widoki na przeciwległe pasmo Höllengebirge, skąpane w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.
Nie mam wyjścia – jedynym sensownym miejscem wydaje się Inselcamp w miejscowości Unterach na samiutkim końcu jeziora. Zawijam tam tuż po zachodzie słońca, zamykając dzień okrągłymi 130 kilometrami.
Jest jeszcze jasno, ale trzeba się spieszyć z rozstawieniem namiotu. Sam kemping robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie – położony nad samym jeziorem, u ujścia krystalicznie czystego strumienia, łączącego Attersee z sąsiednim Mondsee. Jest ciasno, ale nie na tyle, żeby nie znalazło się dla mnie miejsce.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz