01 sierpnia 2021

krótko, ale treściwie

Spało się świetnie, nawet o poranku. Krople deszczu monotonnie stukały o zewnętrzne poszycie namiotu... Ekhm, zaraz, jak to deszczu?! No pięknie! Drugi dzień wyprawy i już deszcz? Niestety, to się działo naprawdę. Z krótszymi i dłuższymi przerwami, ale cały czas z nieba lała się woda i nic nie wskazywało na to, by rychło miała przestać.
Całe szczęście, że wyjechałem wczoraj! Początkowo zakładałem start w niedzielę, bo trasa na spokojnie była do ogarnięcia w zaplanowanym czasie. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że skoro jadę sam, to nie ma sensu marnować dnia i trzeba pozbierać się w sobotę. Dziś był ten pierwszy dzień, w którym dziękowałem sam sobie za dobrą decyzję.
Siedząc tak w namiocie popakowałem i poscalałem, co się dało. Potem poszedłem na śniadanie - o dziewiątej otwierali restaurację kempingową, a jak na niedzielę przystało, miałem smak na jajecznicę. Niestety, jajecznicy nie było mi dane zamówić, musiałem zadowolić się hemenexem. Deszcz nie dawał za wygraną, więc jadłem spokojnie, bez pośpiechu.
Już wczoraj okazało się, że nie jestem jedynym sakwiarzem na tym kempingu. Jeden Czech zagaił mnie o trasę. Jechał wzdłuż Czech i Słowacji z zachodu na wschód, w towarzystwie swojej dziewczyny, ale oboje wynajęli sobie bungalow z taką fajną zadaszoną werandą i rano na spokojnie pakowali się pod dachem, na sucho. Wyjechali przede mną w deszczu i na odchodne zaprosili mnie pod dach. To było super rozwiązanie, bo mogłem spakować sobie każdą sakwę osobno, odstawić ją do suchego i potem już tylko czekać na okno pogodowe, żeby osuszyć i zwinąć namiot. Mając wszystko pod dachem, mogłem na spokojnie spakować się bez pośpiechu i już na sucho wyjechać na trasę.
Ta przyjemność przytrafiła mi się niestety dopiero przed trzynastą. Myślę sobie: ile zrobię to zrobię, ważne tylko, żeby nie stracić całego dnia. I to się udało.
Najpierw zjechałem w dół do centrum Hranic a potem spokojnie wzdłuż Beczwy ruszyłem w kierunku Lipnika. Jeśli chodzi o ukształtowanie terenu, życzyłbym sobie wszędzie takich profili - słuchajcie, cały dzień w dół! Swoje trzy grosze musiał oczywiście dodać wiatr w twarz, ale tego dnia, po opadach, był w miarę znośny. Jechałem więc do Lipnika płaską doliną, mijając po lewej i prawej liczne pagórki i wzgórza. I tak jak wczoraj, te po prawej należały do Sudetów, a lewe do Karpat.
Tuż za Hranicami droga asfaltowa zmieniła się w poprzeczne płyty betonowe. W Polsce rowerzysta zacisnąłby tylko zęby ze złości i telepał się dalej. Tu nic podobnego! Droga rowerowa wyznaczona, ranga całkiem wysoka, no to dawaj asfalt po prawej na szerokość dwóch pasów rowerowych. Da się? A pewnie że tak! Tutaj po prostu czuje się szacunek dla rowerzystów przez duże S.
Jest też coś, co przypomina trochę zagospodarowanie szlaku, jak na Donauradweg: co kawałek bar dla rowerzystów, który odpowiednio wcześnie ma wystawiony potykacz, żeby go nie przegapić. Zachęca do postoju, odpoczynku, no i oczywiście - jak to w Czechach - zimnego, wybornego browara. Raz nie wytrzymałem i się skusiłem, ale więcej nie, bo kurde nie dojadę do celu... 😉
Innym, typowo czeskim elementem dróg rowerowych są kolobieżki, czyli hybryda roweru i hulajnogi. Żałuję, bo ani razu nie udało mi się sfotografować tego pojazdu, choć kiedyś widziałem, jak był prezentowany w którejś z polskich telewizji w jakimś programie śniadaniowym. Żeby mieć świadomość, o czym mówimy, trzeba wyobrazić sobie pojazd o kołach takich jak rower, tylko bez siodła, a zamiast niego platforma na stopy i takie coś napędzane siłą odpychania się, zupełnie jak hulajka, tylko duża, z dużymi kołami. Wynalazek czeski, nazwa też, dlatego tutaj naprawdę dużo tego jeździ.
Co ciekawe, na szlaku, mimo niedzieli, mało dziś rowerzystów. Być może winna jest pogoda, choć po południu nie jest już tak źle - nie pada, czasami przebije się słońce. Spotykam za to wielu spacerowiczów z groźnymi psami, od amstafów do rotweilerów i innych podobnych, naprawdę jest w czym wybierać. Ludzie ci sprawiają wrażenie, jakby wybrali się na spacer z Przerowa do Lipnika nad Beczwą, choć miasta ta dzieli odległość dobrych kilkunastu kilometrów.
Ja docieram tymczasem do okazałego jazu na Beczwie w miejscowości Osiek. Z tablicy informacyjnej wynika, że oddano go do użytku jeszcze przed wojną, w 1932 roku, w ramach stabilizacji dorzecza Morawy oraz zapewnienia zbioru wody dla pobliskiej elektrowni Strhanec. Niestety, kolejny pub ktoś postawił na przeciwległym brzegu, a niech to! 😉
Następna ciekawostka, która najpierw mnie lekko zgrzała, ale ostatecznie ubawiła, to górka ziemi usypana na szlaku rowerowym nieco dalej. Najwyraźniej policja ma tu braki kadrowe i zamiast lepić kierowcom mandaty za wjazd na drogę rowerową, woli usypać kopczyk ziemi. No przecież rowerzysta sobie poradzi - ominie wąskim objazdem. A że szeroki, bo z sakwami? Eee, co tam.
Docieram wreszcie do Przerowa. W centrum, na bulwarach żegnam się na dobre z EV-4 vel czeską 5-ką. Nie mam zamiaru robić przydługawego łuku nad stawami na zachód od miasta. Jak się za chwilę okazuje, płacę za to spokojem i sielanką na trasie. Za Przerowem na południe już męczę krajówkę nr 55 obciążoną do granic możliwości, nawet mimo niedzieli. Okazuje się, że jest to dojazd do autostrady, którą alternatywnie można wydostać się w kierunku Brna. Droga atrakcyjna dla kierowców, bo stanowi niezłą alternatywę dla autostrady przez Ołomuniec i Prościejów - ta ostatnia od lat jest nękana remontami i wielokilometrowymi korkami. Kierowcy wolą wybrać kilka kilometrów zwykłej drogi przez Przerów i przez to chwilowo jadę drogą, na której mam pełen przegląd tablic rejestracyjnych z północy i południa. Polskich, wiadomo, mnóstwo.
Za zjazdem z 55-tki na autostradę życie wraca do normy. Jest cisza jak za skinieniem magicznej różdżki - typowy ruch, jak na krajówkach w Republice.
Z drogi 55 na dobre uciekam we wsi o dźwięcznej nazwie Brześć i tędy, boczną cestą osiągam Kromieryż. Najpierw kręcę się trochę po centrum, w końcu z pustym żołądkiem zaczepiam się w knajpie na rynku, stawiając kelnerowi jeden warunek: smażak i hranolky. To życzenie oczywiście jest do spełnienia, więc zapowiada się dłuższy postój.
Do końca łamię się, czy nie pociągnąć dziś jeszcze dalej. Jest dopiero siedemnasta. Mam do wyboru: miejscowy kemping Lodenice, albo jakieś 30 km ekstra i autokemp Koryczany w pobliskich Chrzibach. Temat definitywnie klaruje się podczas obiadu, kiedy nad miasto nadciągają ciężkie ołowiane chmury. Nie ma co ryzykować. Mimo zaledwie 50 km tego dnia, decyduję się zostać tu na noc. Uciekam z rynku przed deszczem i ostatnie kilometry pokonuję naprawdę szybko. Docieram na kemping. WTF?...😲 pusto! Nie no, oczywiście obiekt jest czynny, acz obsługa właśnie się zwija. Na odchodne właściciel obiektu rzuca, że nie zawsze tak tu ma - wczoraj na przykład była tu duża impreza kajakowa, więc szkoda, że się nie załapałem. Hmmm, serio mam żałować? 🙂
Perspektywa pozostaje ze wszechmiar osobliwa: zostaję sam jak palec, z lekko zakamuflowanym namiotem w narożniku obiektu, na dobrze ogrodzonym terenie, ale rzecz jasna z dostępem do sanitariatów. A jednak... sam. Moim przyjacielem wiatr od jeziora, szum sosen, plusk fal na jeziorze i fantastyczny zachód słońca. Bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście! Jutro odrabiamy straty - budzik na 6:00 rano.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz