11 sierpnia 2021

meta Alpe Adria, a ja kręcę dalej

Do mety szlaku Alpe Adria zostało mi jakieś dwanaście kilometrów po bardzo płaskim terenie. Pozbierałem się sprawnie i przed dziewiątą byłem już w trasie. Tego dnia najtrudniejszym odcinkiem miał okazać się Triest – jak mawiam: europejskie San Francisco: port a zarazem miasto, położone na stromo opadającym do morza brzegu. Słowem: golgota rowerzysty.

Najpierw, tuż obok kempingu Aquileia minąłem antyczny Port Rzeczny, a następnie, już wzdłuż głównej drogi, Forum Romanum. Zabytków antycznych i średniowiecznych na terenie dzisiejszej Akwilei jest znacznie więcej, by wspomnieć tylko o Bazylice Wniebowzięcia NMP, Teatrze Rzymskim czy murach bizantyjskich. Na szczegółowe zwiedzanie miasta nie miałem czasu, trzeba by tu wrócić podczas innej wycieczki.
Czas jechać dalej wzdłuż szlaku CAAR. Po pięciu kilometrach jestem już na grobli prowadzącej przez lagunę Grado.
Tablica pamiątkowa z nazwą miasteczka, stanowiąca zarazem formalną metę szlaku CAAR, znajduje się nad brzegiem morza, na deptaku w centralnej jego części. Pamiątkowe zdjęcie i mogę odtrąbić dotarcie do mety szlaku, ale oczywiście jeszcze nie mety całej wyprawy.
Teraz chwila na kawę na deptaku, fotografie niektórych ładniejszych obiektów w kurorcie i czas ruszać w dalszą drogę.
Od czasu, kiedy szlak Alpe Adria przestał dla mnie istnieć jako przewodnik trasy, trzymam się europejskiej ścieżki EV-8. Jest to tzw. Szlak Śródziemnomorski, prowadzący z hiszpańskiego Kadyksu, wzdłuż europejskiej części Morza Śródziemnego, aż do Aten, z tym że z pominięciem płw. Apenińskiego. W części, którą teraz przejeżdżam, biegnie od Wenecji, przez Triest, dookoła Istrii i dalej, Magistralą Adriatycką w Chorwacji, ale nawet na oficjalnej stronie Euro Velo odcinek od Bibione aż do granicy ze Słowenią pozostaje „under development”. Faktycznie, jest jedynie zaplanowany na mapie, bo w terenie nie nawet ma śladu znaków. Są inne, lokalne, np. FVG-2 (trasa rowerowa Morza Adriatyckiego z Bibione do Triestu). Mam też swój ślad wgrany do nawigacji, więc dla mnie to nie problem.
Z centrum Grado podążam na wschód najpierw wzdłuż wybrzeża, w kierunku wschodnim. Na polach za miastem muszę trochę kluczyć, bo chcąc skrócić sobie drogę trafiam na remont mostu i droga w tym miejscu jest całkowicie nieprzejezdna, przez co skrót nie jest już tym, czym miał być ;)
Trafiam wreszcie na most na rzece Socza (wł. Isonzo) – jeśli ktoś interesuje się historią XX wieku, słyszał zapewne o dwunastu bitwach nad Soczą. Na jej bazie powstała nawet komputerowa strzelanka „Isonzo”. To bitwy pozycyjne stoczone między wojskami włoskimi a austro-węgierskimi pomiędzy 1915 a 1917 rokiem, podczas których poległo ponad 700 tysięcy żołnierzy po obu stronach.
Za mostem teren pozostaje nadal płaski, więc dosłownie kilka machnięć nogami i już jestem w centrum Monfalcone. Dlaczego wspominam o tym miasteczku? Bo to najdalej na północ wysunięty port na Adriatyku, będący jednocześnie punktem zwrotnym mojej dzisiejszej trasy.
Na skrzyżowaniu, które widać na zdjęciu, skręcam w prawo i tym samym wjeżdżam na geograficzne Bałkany. Od tej pory znajduję się na wschodnim wybrzeżu morza Adriatyckiego.
Za miastem nie jest już tak kolorowo: EV-8 zaczyna piąć się coraz bardziej pod górę i na sześciokilometrowym odcinku wzdłuż ruchliwej drogi lokalnej osiągam pułap 130 metrów, co bezpośrednio przy morzu daje mi możliwość podziwiania widoków tej części wybrzeża, wraz z coraz wyższymi klifami w okolicach Duino/Devina.
Co ciekawe i warte odnotowania: od Monfalcone zaczęły się pojawiać tablice dwujęzyczne, włosko-słoweńskie. Oddaje to znakomicie ducha historii i pokazuje, jak ziemie te przechodziły w przeszłości z rąk do rąk, w zależności od tego, które z państw, Italia czy Austro-Węgry były w danym okresie czasu silniejsze.
Najwyższy punkt dzisiejszej trasy mam nareszcie za sobą. Za Wioską św. Maurycego droga spokojnie, a potem coraz odważniej pikuje w dół, więc gnam z wiatrem w kasku, zyskując nieco czas stracony na podjeździe. Potem teren się wypłaszcza i kolejny siedmiokilometrowy odcinek po przedmieściach Triestu udaje mi się pokonać całkiem sprawnie, aż do Placu Zjednoczenia Włoch, przy którym znajduje się ratusz miejski.
Mniej więcej od tego miejsca zaczyna się to, dzięki czemu Triestowi przyklejam łatkę europejskiego San Francisco: szaleńcze wzniosy w bocznych uliczkach miasta, kończące się tak nieoczekiwanie, jak się zaczęły. Pierwszy z nich na zaledwie ośmiuset metrach wynosi mnie 60 metrów wyżej (oczywiście pchania, a jakże), skutkiem czego, po odwróceniu się za siebie mam wrażenie, że ogromny wycieczkowiec stojący w porcie zupełnie jakby był biurowcem na kolejnej przecznicy.
Ale już osiągam szczyt wzgórza i gnam ostro w dół, tylko po to, by zaraz znów wypychać Gertrudę pod górę na kolejne wzgórze. Tutaj wskakuję chwilowo na trakt pieszo-rowerowy im. Giordano Cottura, ale tylko na jakiś kilometr, bo w najwyższym jego punkcie trasa FVG-2 ucieka jeszcze bardziej pod górę, a jak za śladem EV-8 serpentynami w dół, a następnie wzdłuż murów olbrzymiego cmentarza opuszczam powoli aglomerację Triestu i kręcę wzdłuż wybrzeża w kierunku Muggii.
Włosi zupełnie nie przejmują się, czy rowerzysta ma jakikolwiek komfort korzystania z wytyczonych szlaków rowerowych. Im wystarczy, że postawią znak „uwaga cykliści” i już po sprawie.
W rejonie, który mijam, trakty rowerowe poprowadzone są wzdłuż zwykłych dróg o dużym natężeniu ruchu, bez jakiegokolwiek pasa ochronnego dedykowanego rowerom. Jeśli dołożyć do tego włoski styl jazdy kierowców, wychodzi czasem niezły stres podczas jazdy.
Tymczasem docieram do Muggii i tym samym wjeżdżam już na półwysep Istria. Po drodze ostatni rzut oka za siebie, na przemysłową część Triestu.
Tutaj szlak EV-8 odchodzi od morza w lewo pod górę, w kierunku granicy. Ja postanawiam objechać dookoła cypel Muggia – może kilka kilometrów więcej, ale większa cisza i teren nad samym morzem powinien być bardziej płaski.
Za przysiółkiem Lazaret osiągam koniec Włoch i wjeżdżam do Słowenii.
Tutaj tablice z nazwami miejscowości nadal są dwujęzyczne, tyle tylko, że języki na nich zamieniły się miejscami: najpierw słoweński a potem włoski. Koper – jedyne słoweńskie miasto na wybrzeżu, jest niemal w zasięgu ręki: od granicy do jego terenów przemysłowych dzieli mnie zaledwie sześć kilometrów. Po pięciu kolejnych dojeżdżam już na starówkę i znów (co za rzadkość!) nadarza się okazja do wsłuchania się w muzykę na rynku. Tym razem trochę ostrzej, ale posłuchajcie:
Wyjeżdżając z miasta w kierunku południowym mijam niewielki port.
Dziś już prawie finisz. Jest co prawda dopiero osiemnasta, ale szykuje się bajeczny zachód słońca a do najbliższego kempingu pozostało ledwie kilka kilometrów. Nie zastanawiam się, tylko kończę w miejscowości o dźwięcznej nazwie Izola, na kempingu Jadranka. I faktycznie, zachód słońca trafia mi się idealny, zobaczcie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz