12 sierpnia 2021

Istria dokładnie taka, jaką pamiętam

Tytuł tego posta jest nieco przewrotny, bo nasuwa raczej pozytywne konotacje, a ja wcale nie mam wrażeń pozytywnych, wręcz przeciwnie! Półwysep jak był zepsuty moralnie, tak moim zdaniem jest nadal. I nie chodzi mi absolutnie o plaże czy ośrodki FKK, bo to nie jest moralne zepsucie. Chodzi o podejście do klienta oraz oczywiście o ceny. Ale o tym za chwilę.

Poranek rozpoczął się super pogodą. Pozbierałem się i kilka minut po dziewiątej byłem już w trasie. Już po dwóch pierwszych kilometrach, w Jagodje, zaczął się mozolny podjazd przy sporym ruchu samochodowym, na poziom prawie stu metrów npm na krótkim, zaledwie 1,5-kilometrowym odcinku. Zaraz potem taki sam stromy zjazd do poziomu morza. Na szczęście kolejny podjazd prowadzi już dedykowaną drogą dla rowerów. Gładki i nie obciążony asfalt biegnie początkowo wąwozem, w cieniu drzew, aż nagle, zupełnie niespodziewanie, zaczyna wiać w twarz lodowate powietrze. Super uczucie, tylko co to jest? Żar z nieba, więc zjawisko cokolwiek dziwne i nienaturalne. Mam uczucie, jakbym wskoczył do lodowatej wody, rewelka! Zupełnie nagle i niespodziewanie wjeżdżam do tunelu Valetta, który po kilkuset metrach wyprowadza mnie w miejscowości Portorož.
Po drugiej stronie czeka mnie długi zjazd, bypass miejscowości i… zonk! Chcesz jechać dalej międzynarodową EV-8, musisz wjechać na niepubliczny kemping Lucija i kontynuować trasę między namiotami i kamperami. No nieźle!
Teraz pytanie: skąd nagle ten tunel? Ano stąd, że to kolejny żelazny szlak rowerowy o wdzięcznej nazwie Parenzana (Parenzo to włoska nazwa znanego kurortu Poreč – Istria przez szereg lat należała do Włoch). Ten szlak byłej kolei wąskotorowej ma ponad 120 kilometrów na odcinku z Triestu, przez Słowenię mniej więcej do połowy wysokości półwyspu Istria, czyli do Poreča. Na słoweńskim odcinku biegnie w zasadzie cały czas wybrzeżem, stąd mam możliwość skorzystania z jego śladu i ten jakże przyjemny tunel.
A słoweńskie wybrzeże jest bardzo krótkie – raptem 35 kilometrów – i chyba dlatego wszystko, co się tutaj znajduje, sprawia wrażenie ciasnego i miniaturowego. Najpierw, miniaturowy w porównaniu z Triestem wydaje się Koper. Wąski, ale długi jest kemping Jadranka w Izoli. Drogi lokalne również sprawiają wrażenie wąskich i ciasnych, a dodatkowo dość mocno obciążonych. Nawet tunel Valetta jest krótki: zaledwie pół kilometra i już ten słynny Portorož, który jeszcze musi dzielić miejsce na tym samym przylądku z Piranem, stąd obydwie miejscowości również sprawiają ciasne wrażenie.
Tuż za kempingiem Lucija zaczyna się jedyna słoweńska Sečoveljska Salina, również dosyć miniaturowa w porównaniu do innych mi znanych. Za saliną już tylko granica chorwacka.
Oczywiście Chorwacja to nadal nie strefa Schengen, dlatego trzeba znów bawić się w kolejki do odprawy, dowodzik i takie tam. A covid? No proszę ja was, jaki covid?
Za granicą okazuję się, że po żelaznym szlaku Parenzany na zboczu wzgórza półwyspu Savudrija została tylko szutrowa, nieutwardzona droga pełna dużych kamoli. Najpierw więc dziesięciokilometrowy podjazd drogą prywatną na jakieś sto metrów, a potem ufff... jest asfalt! Plan jest taki, żeby jednak nie uciekać wgłąb lądu i trzymać się wybrzeża. Parenzana ucieka w prawo i wbija się głęboko w środek Istrii. Mnie to nie interesuje. Trzymając się śladu EV-8 zawijam do każdej nadbrzeżnej miejscowości, oglądając plaże, leżaki i grzejące się w słońcu pośladki, przez co trasa znakomicie się wydłuża.
Na pierwszy ogień idzie Savudrija i jej „naj”, czyli najdalej na zachód wysunięta ziemia w Chorwacji: przylądek Lako, oraz kolejne „naj”, czyli najstarsza chorwacka czynna latarnia morska.
Dalej przez Umag docieram do Novigradu. Inwestycje w infrastrukturę EV-8 Chorwaci traktują najwyraźniej tak samo, jak inwestycje w stan jej nawierzchni, czyli wcale. Granica ze Słowenią to nadal przepaść cywilizacyjna. Na całej trasie nie ma ani śladu po właściwych znakach, tylko jakieś małe lokalne numerki.
Moim pierwotnym celem jest zaczepienie się na dzień lub dwa na którejś z plaż zachodniej Istrii. Leżing i plażing też chciałbym zaliczyć, choć w skróconej formie, dlatego począwszy od Novigradu szukam miejsca do spania, ale wszędzie jest „pełno”. Celowo używam cudzysłowu, bo co to znaczy pełno? Mi wystarczą dwa metry kwadratowe – na każdym kempingu bez problemu da się coś wygospodarować, wystarczy chcieć. I tu wracamy do tematu tytułowego dzisiejszego posta, czyli podejścia miejscowych do odwiedzających turystów.
Totalna niechęć do niespodziewanych gości tłumaczy się zepsuciem przez Włochów, Niemców i Austriaków. W sierpniu wszyscy biorą urlop, więc towarzystwu na Istrii się niestety przewraca w głowach. Generalnie w każdym po kolei odwiedzanym kempingu słyszę to samo: mamy pełno, mamy komplet. A wystarczy wybrać się na przejażdżkę po danym kempingu, by ze zdumieniem odkryć, że co najmniej jedna trzecia miejsc świeci pustką. Finalnie znajduję jakiekolwiek miejsce w kompleksie Zelena Laguna (który znam sprzed lat) i udaje mi się tam przenocować, choć cena odstrasza.
Dochodzę do wniosku, że zdecydowanie nie warto zaczepiać się tutaj na więcej niż jedną noc, bo skoro za jednego człowieczka i mały namiot muszę wyskoczyć aż z 35 euro, to ja się pytam, jakie koszty uzasadniają taką cenę? Woda w prysznicu przez kilka minut? A może prąd, którego nie wykupuję, bo po wczorajszym mam jeszcze pełne power-banki? A przecież nie dalej jak wczoraj, nad tym samym Adriatykiem, w Izoli – raptem 80 kilometrów na północ – zapłaciłem okrągłe 10 euro. Czyli co, w Słowenii da się, a tutaj nie?
Podczas mojego pierwszego wyjazdu do Chorwacji z kolegą Hansem, lat temu dwadzieścia trzy, po raz pierwszy trafiliśmy właśnie na Istrię właśnie do Zelenej Laguny. Było blisko, w miarę mało paliwa, a o chorwackiej autostradzie wówczas można było tylko marzyć. Już wówczas obsługa na kempingach, w sklepach i jakichkolwiek miejscach publicznych dawała werbalnie do zrozumienia, że ich obecność powinna być dla nas zaszczytem. No i ceny też już wtedy powalały.
Dziś kończę po niespełna 85 kilometrach, z których sporą część spędziłem na poszukiwaniu jakiegokolwiek noclegu. O spaniu na dziko nad morzem można pomarzyć – zwyczajnie nie ma gdzie, wybrzeże jest całkowicie zagospodarowane. Owszem, można się rozbić daleko od morza, ale przecież nie po to tu przyjechałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz