II Międzynarodowy Zlot Turystyki Rowerowej rozpoczynał się w środę w Małym Majaku koło Ałuszty. Nasza grupa pojawiła się na miejscu już w poniedziałek po to, by rozeznać teren i przedłużyć sobie choć trochę urlop - i stąd właśnie wcześniejsze zakwaterowanie w centrum Ałuszty.
Nadeszła jednak środa a wraz z nią przeprowadzka do Majaka (a właściwie przysiółka Bondarenkowe nad samym morzem). Jak już pisałem, wzniosy są tutaj koszmarne, dlatego większość Ondraszków postanowiła, że - owszem, pojedziemy rowerami, ale - choć to raptem kilkanaście kilometrów, to sakwy z rzeczami przewiezie nam autokar.
Pojechaliśmy grupowo boczną drogą nad morzem, przez Lazurne. Jeszcze w mieście teren zaczął się raptownie wznosić i grupa podzieliła się na czoło, peleton i ogon. Jechaliśmy tędy już z Piotrem przedwczoraj i wiedzieliśmy, że droga do łatwych nie należy. No i tak od początku - jednym szło lepiej, innym gorzej. Na pierwszym punkcie widokowym zatrzymaliśmy się, by zaczekać na resztę grupy. Stąd mieliśmy z resztą fajny punkt obserwacyjny na nich, bo w dole było widać praktycznie całą drogę jak na dłoni i naszych przyjaciół mozolnie kręcących pod górę. Znalazłem nawet trochę czasu by dać się sfocić z Czatyrdahem w tle – a jakże, pamiątka musi być!
Potem do Lazurnego sprint w dół i znów ostro, mozolnie pod górę. Budziliśmy czasem zainteresowanie tubylców, wyraźnie nie przyzwyczajonych do widoku rowerzystów. Bieda dookoła powszechna, ludzie we wsiach kombinują jak przeżyć kolejny dzień, wiec kto by tam myślał o kupowaniu roweru i turystyce…
Po dobrej godzinie darcia pod górę osiągnęliśmy wreszcie skrzyżowanie i postanowiliśmy na poboczu poczekać na resztę. Nieco niżej stał leciwy Ził, do którego co jakiś czas podjeżdżał traktor ze zbiornikiem pełnym białych winogron. Zbiornik po uniesieniu nad wywrotkę przechylał się i na pace lądował deszcz świeżych owoców. Mniej więcej na środku wywrotki znajdowała się gruba deska. Stał na niej gość z zardzewiałą łopatą, którego zadaniem było równomierne rozmieszczenie owoców na samochodzie. Co rusz, zgarniał tą łopatą pozostałe na desce owoce. Wyglądało to mało estetycznie, jednak mimo to niektórzy z naszej grupy postanowili pójść "na sępa" i wydostać od robotników coś dla siebie. Okazało się, że nie ma z tym żadnego problemu i już po chwili zajadaliśmy się soczystymi i słodkimi jak miód kuleczkami.
Kiedy już cała grupa zebrała się i wypasła, wyjechaliśmy na główną drogę (bo niestety nie było innego wyjścia), po jakimś kilometrze skręciliśmy w lewo i pikując ostro w dół zjechaliśmy do Majaka. I co się okazało? Już na pierwszym skrzyżowaniu stał nasz autokar. Kierowcy poszli w zaparte. Oświadczyli, że nie jadą dalej z naszym ładunkiem, bo nie mają aż tak dobrych hamulców, a nawet gdyby, to w drodze powrotnej i tak by spalili sprzęgło.
Nie pozostało mi nic innego, jak wyciągnąć sakwy z luku, zapiąć je na rower i heja na dół – niech się dzieje co chce! W tym przypadku naprawdę żałowałem, że nie mam tarczówek. Rower rozpędzał się w kilka sekund do 50 km/h i przy tej wadze każde hamowanie mogło zakończyć się pozostawieniem całej gumy na obręczach. Poza tym droga dziurawa jak ser szwajcarski. Po jednej takiej nie ominiętej dziurze doszedłem do wniosku, że nie spieszy mi się aż tak, żeby łamać amortyzatory, więc powoli, kilkanaście na godzinę, spuszczałem się w dół jak pająk na nitce.
Dojechałem. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że przy hotelu przybywało ludzi i mimo popołudniowej pory nadal nikt nie został zakwaterowany! Na miejscu całkowita dezinformacja. Kazano nam czekać na zewnątrz, nie wiadomo jak długo i dlaczego. Początkowo znaleźliśmy sobie nawet zajęcie: na jednym z kasków przewieszonych przez rower usiadła modliszka – owad dla nas zupełnie egzotyczny, a w związku z tym wywołujący niemałe zainteresowanie. Stworzenie trochę podobne do monstrualnych rozmiarów świerszcza, ale w odróżnieniu od niego soczystozielone i zupełnie niepłochliwe. Nasza modliszka z chęcią przechadzała się po sprzęcie, prezentując swe wdzięki z każdej strony niczym modelka na wybiegu. Zgromadziła przez to spory tłum gapiów i paparazzich.
Gości przed hotelem cały czas przybywało i coraz wyraźniej wyczuwało się atmosferę ogólnego zdenerwowania. Okazało się, że hotel ma jakieś 120 miejsc, a gości ma być 150. Żeby było ciekawiej, nie wszystkie pokoje są puste – jest jakaś miejscowa delegacja, która musi w nich pozostać. I nie ma dyskusji - prawodnik powiedział, to tak ma być, jak w starym ZSRR. Na dodatek brak jakiegokolwiek organizatora zlotu. Polak – Michał Raczyński – podobno właśnie prowadzi na miejsce jakąś grupę rowerami z Symferopola. Drugi, ukrainiec – Taras Pacholiuk – też nieobecny, choć miał tu być od wczoraj.
Do pokoju dyrektorki hotelu ustawia się długa kolejka kierowników grup. Każdemu zależy, by dla swoich załatwić jak najlepsze warunki, ale kompletnie nic się nie dzieje, bo w ogólnym zamieszaniu szefowa decyduje, że bez organizatorów nikogo nie zakwateruje. Wreszcie dociera Raczyński. Debatują długo z dyrektorką, ale jakoś mało skutecznie, bo mija kolejna godzina a nadal nic nie wiadomo. Wreszcie rozpoczyna się rozdzielanie pokojów. Idzie jak po grudach - każdemu coś nie pasuje, wraca, znów coś się zmienia i tak w kółko. Mija czwarta godzina oczekiwania. Zaglądam do środka. W biurze siedzi organizator z dwiema osobami z hotelu. Pisze coś na kartce, za chwilę skreśla, potem znów pisze i znów skreśla. Myślę sobie: kurcze, gdyby tak wyglądały konferencje, które organizuję, skończyłyby się jeszcze zanim zaczęły!
W międzyczasie, w ferworze oczekiwań, powstaje kolejne pytanie: gdzie można składować rowery? Jeden pyta drugiego, ale nikt nic nie wie. Widząc, że ludzie z otoczenia mają podobny problem, postanawiam wziąć sprawy w swoje ręce i dowiedzieć się czegoś samodzielnie. Pytam najpierw kobietę z obsługi, ale wykręca się sianem i odsyła do recepcji. W recepcji podobnie, babka każe pytać naszego organizatora. Idę więc do Raczyńskiego, pytam się, a on na to: kolego, który raz jesteś na zlocie? Staję jak wryty, bo nie spodziewałem się takiej odpowiedzi. – Pierwszy, ale zupełnie nie rozumiem, co to ma do rzeczy? Przecież ja tylko grzecznie pytam. – Nie podskakuj, bo to będzie twój ostatni zlot! Nosz…kur, jaśnie pan się znalazł! Nie dość, że nie raczył odpowiedzieć na postawione pytanie, to jeszcze taka odpowiedź! Mówię sam do siebie: zachciało ci się chłopie jakichś grupowych wyjazdów, to teraz masz. Gdybym jechał sam, tak jak zwykle, to bym się nie stresował. Piotr wcześniej opowiadał mi, jakie miał przeboje z Raczyńskim i jak pojechał na Krym mimo, że ten „zakazał” mu uczestnictwa. Myślałem wtedy: aaa tam, pewnie chłopak przesadza. Każdemu należy się przecież na carte blanche i nie ma się co zrażać… A teraz, z pokorą, przyznałem Piotrowi rację.
Ostatecznie pojawiło się zalecenie, by rowery zostawić w dużej sali na parterze budynku jadalnego. Było do niego jakieś dwieście metrów ostro pod górę, a na dodatek nikt z obsługi nie gwarantował, że ktoś ich stamtąd nie ukradnie. Ludziska w obawie o swoje, masowo olali to i przypinali rowery gdzie popadło, np. do poręczy na balkonach czy do czego się dało na klatce schodowej. Ot, taka ukraińska rzeczywistość… ;)
Tymczasem zrobiło się ciemno i minął całkiem pogodny dzień, który zamiast wykorzystać na jakiś ciekawy wyjazd, spędziliśmy pod hotelem czekając aż ci, którzy zaprosili nas na rajd, staną wreszcie na wysokości zadania.
Na szczęście następne dni miały już być tylko lepsze...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz