Namioty rozbiliśmy już w ciemnościach na terenie kazimierskiego Spichlerza. Było ciemno, mokro, nierówno i trawa dosyć wysoka, ale zdetermiowała nas cena. Nie tylko nas z resztą: tuż obok namiot rozbiła czteroosobowa rodzina z Gdańska z samochodem, i to tyle. Z czystym sumieniem powiem, że Spichlerz w Kazimierzu Dolnym zdecydowanie stawia na gości hotelowych, a nie camping. Posezon i średnio atrakcyjne miejsce robią swoje, więc byliśmy tylko w trójkę.
W ciemnościach pomogli nam sąsiedzi, świecąc lampami samochodowymi na pole namiotowe, dzięki czemu mogliśmy wybrać w miarę dogodne miejsce. Nazajutrz okazało się, że pozostałe tereny pola są podmokłe, więc wybór nie był zły.
Dzień rozpoczęliśmy od przejazdu na słynny kazimierski rynek i wrzucenia czegoś na ruszt. Miałem okazję skosztować po raz pierwszy miejscowego cebularza - nie wiedziałem, że to takie pyszne! Z Góry Trzech Krzyży oraz zamku zrezygnowaliśmy ze względów czasowych. Wiadomo, że trzeba będzie kiedyś przyjechać tu ponownie, by to wszystko zobaczyć.
Zamiast tego ruszyliśmy na Puławy i dalej na Mazowsze.
Jednej rzeczy na tej trasie naprawdę mi szkoda, bo przyznam, że osobiście ją przegapiłem, a Jurek tego nie zauważył: pola bitwy pod Maciejowicami. Zorientowaliśmy się dopiero, gdy wieś została z tyłu na kilkanaście kilometrów i powrót zepsułby nam wszystkie plany.
Im bliżej popołudnia tym więcej wędrujących chmur-niespodzianek z załącznikiem, czyli paskudnym szarym słupem wody. Na równinach to widać zdecydowanie lepiej niż u nas. Przypomina to trochę grę komputerową, w której zawodnik musi przewidzieć kierunek i prędkość wiatru, i do nich, mimo wiatru w twarz, dostosować swoją prędkość. Jeśli nie zdąży albo się pospieszy, traci życie, tzn. w naszym przypadku szuka jakiegokolwiek fizycznego obiektu nad głową i oczywiście traci cenny czas. Ma szczęście, jeśli trafi w okolice sklepu i może akurat zrobić zaopatrzenie albo się posilić.
Mając odzież przeciwdeszczową człowiek teoretycznie jest uniezależniony od aury, ale to iluzja. Po przejechaniu poprzedniego dnia w deszczu i tak zawsze jest sporo suszenia, a do tego potrzeba suchej nocy albo przynajmniej suchego zakwaterowania. Poprzedniego wieczora wybraliśmy namiot na campingu, więc siłą rzeczy o porządnym wysuszeniu nie mogło być mowy.
Dlaczego to piszę? Dlatego, że mając w sakwach taką niedosuszoną odzież, kolejnego dnia człowiek chcąc nie chcąc ostrożniej podchodzi do kolejnego spotkania z deszczem. Pół biedy, jeśli trafi się jakaś licha chmurka, pod którą uda się przejechać w samej pelerynie. Gorzej, jeśli jest ściana deszczu - wtedy jedyny sposób to szukanie dachu nad głową.
Wczesnym wieczorem dotarliśmy na Wawer, tzn. przedmieścia prawobrzeżnej Warszawy od strony południowej. Czekał na nas 4* camping WOK, który szczerze polecam wszystkim, którzy w ogóle zamierzają skorzystać w Wawie z campingu. Pole namiotowe, miejsce dla kamperów oraz przytulny motel o wysokim standardzie to było to, czego potrzebowaliśmy. Tanio oczywiście nie było, bo ceny i towarzystwo zachodnioeuropejskie, ale pewne oszczędności udało nam się poczynić wcześniej, więc szczególnie tego nie odczuliśmy.
Kolejny dzień przeznaczyłem na objazd po Warszawie. Zacząłem od odwiedzenia Krzysia w Centrum Astronomicznym im. Mikołaja Kopernika. Po tylu latach członkostwa w PLUG'u, najwyższy czas zobaczyć na własne oczy biuro stowarzyszenia! Krzysio oprowadził mnie po budynku, pokazał maszynki plugowe i opowiedział o tym co się aktualnie dzieje w Centrum. Każdemu spotkanemu znajomemu przedstawiał mnie jako prezesa PLUG i mimo trzech lat pełnienia tej funkcji czułem się trochę jak Agusia w męskiej skórze ;)
Po drodze do kolejnego punktu dnia zrobiłem kilka charakterystycznych zdjęć na Starym Mieście, które przez nieciekawą pogodę delikatnie mówiąc tak sobie. Na Białołęce odwiedziłem znajomą hurtownię, która przygotowuje mi gadżety konferencyjne na ten rok. Krótki akcept towaru i dalej w drogę (wiem, chcielibyście wiedzieć co będzie w tym roku, ale nic z tego, niespodzianka ;) "Prosimy o jeszcze chwilę cierpliwości"...
Ostatni punkt dzisiejszego programu znajdował się nad Zalewem Zegrzyńskim. Dotarcie tam wymagało sporej determinacji, bo blisko celu dopadła mnie największa na całej trasie ulewa. Najgorzej, że w haszczach, więc nie było się gdzie schować i mimo peleryny przemokłem do suchej nitki. Dojechałem na miejsce i po jako takim osuszeniu się obejrzałem pewien ogromny hotel, który mógłby się nadawać na przyszłe edycje PHPConu. Mógłby, gdyby był tańszy. Ale wygląda naprawdę imponująco i ceny podobno są do negocjacji, więc tak naprawdę nic nie jest jeszcze przesądzone. Jedno jest pewne: moją popołudniową wizytę tam na pewno zaliczę do owocnych.
Było przed osiemnastą. Po wizycie w hotelu, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, spotkałem się znów z Jurkiem. Podjęliśmy decyzję, że skoro jest tak wcześnie, to warto zrobić jeszcze parę kilometrów, by w przyszłe dni było nam łatwiej. Dotarliśmy do Nasielska. Pól namiotowych nie było w okolicy w ogóle, więc po blisko godzinnym obdzwanianiu okolicznych hoteli udało nam się znaleźć miejsca w hotelu Nosselia (łac. Nasielsk) we wsi o dźwięcznie brzmiącej nazwie: Krzyczki. Żeby było ciekawiej, te Krzyczki mają jeszcze fajniejsze "dzielnice": Krzyczki Szumne, Krzyczki Pieniążki i Krzyczki Żabiczki. Urzekające, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz