Wyjazd z Warszawy starą trasą poznańską, przez Wolę, był raczej przyjemny: w obrębie miasta praktycznie na całej długości są drogi lub ścieżki rowerowe. Zdarzył się, pamiętam, jeden mały incydent – podczas powolnej jazdy od jednego skrzyżowania do drugiego ciężar bagażu przeważył mnie, przez co na moment znalazłem się na lewej połówce ścieżki. Oczywiście akurat wtedy jakiś krewki rowerzysta, jadąc „na pusto” chciał mnie wyprzedzić i wpakował mi się w tył. Prędkości mieliśmy znikome, więc właściwie nic się nikomu nie stało, tylko gość sypnął wiązankę o mojej ślepocie (jakbym to ja miał oczy z tyłu, a nie on z przodu) i pognał dalej. Ciekawe, czy kiedykolwiek jeździł z pełnymi sakwami gdzieś dalej…
Od granicy z Ożarowem przestało być różowo. Nie dość, że samochodów na DK-92 od metra i nie dość, że ścieżka rowerowa urwała się nagle, niczym rozgotowane spaghetti, to jeszcze zarządca drogi radośnie poustawiał sobie zakazy ruchu rowerów. Zero jakiegoś wcześniejszego odprowadzenia ruchu rowerowego w bok, inną drogą, itp. Wszystko w myśl zasady: „skoro tu dojechałeś, tępy rowerzysto, to teraz se radź. Albo najlepiej naucz się latać”.
Uwielbiam takie kretynizmy. Są widać nadal na tym świecie urzędnicy, którzy za państwowe pieniądze widzą interes tylko jednej grupy użytkowników dróg, a w tyłku mają pozostałych. Pozdrowienia dla GDDKiA, w końcu DK-92 to krajówka.
Jakimś cudem, cało i zdrowo, dotarłem do Błoni, gdzie z ulgą odbiłem w boczną drogę do Bieniewic i dalej, przez Cegłów, do Oryszewa. Po drodze dogonił mnie inny dalekobieżny rowerzysta. Jechał akurat z Warszawy w Bieszczady. Tego dnia planował jeszcze dotrzeć do swojego kumpla w Rawie, dlatego po krótkiej rozmowie depnął porządnie i rozstaliśmy się.
Jakie było moje zdziwienie, kiedy po dotarciu na miejsce okazało się, że w Oryszewie żadnego campingu nie ma! Zatoczyłem kilka kółek, szukałem, pytałem, aż w końcu jakimś cudem znalazłem Osadę Młyńską, która na mapie OSM była oznaczona właśnie jako camping. Podwórze było utwardzone, ale dalej sporo trawiastego podłoża, co wyglądało nawet obiecująco. Jacyś klienci właśnie dogadywali z personelem szczegóły wesela. Na moje pytanie o możliwość rozstawienia małego namiotu skierowali mnie do szefa.Ten wyczołgał się spod auta i prosto z mostu stwierdził, że campingu od dłuższego czasu tu już nie ma i mam sobie poszukać gdzie indziej. Mówię mu, żeby się zlitował, bo w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nic nie ma, a mi wystarczy raptem kran na zewnątrz, o, ten i dwa metry trawy pod namiot. Ale on swoje, w zaparte, że nie i koniec.
Nie było o czym dalej dyskutować, więc chcąc nie chcąc wyjechałem stamtąd i… no właśnie: co tu dalej robić? Słońce, pomimo długiego dnia, właśnie zaszło. Skończyła mi się woda, ale na szczęście we wsi był jeszcze otwarty spożywczy, więc ten problem udało mi się szybko się rozwiązać. Ruszyłem w drogę do pobliskiego Żyrardowa, w nadziei, że być może tam załapię się na jakieś cywilizowane warunki. I udało się! Hotel Aqua przyjął mnie za bardzo przyzwoite pieniądze i gratis dorzucił godzinę na pływalni. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz