Spakowałem się sprawnie i przed dziewiątą byłem już w Kocku. Myślę sobie: osiemnasta to cel, który mimo 140 kilometrów trasy jest do zrobienia. Wcześniejsze plany skorygował lekko szwagier mojej szwagierki, Andrzej, który pochodzi z tych stron. W porę zorientował się, że poruszam się po jego włościach i zaproponował, by odwiedzić miejscowość, której pochodzi. Po lekkiej modyfikacji wyszło, że zmiana nie przyniesie praktycznie żadnego przyrostu kilometrażu, więc nie namyślając się, w Hordzieży zjechałem z wcześniej zaplanowanej trasy i udałem się w kierunku Woli Gułowskiej. I wiecie co? Przekonałem się, że życie oddaje zarówno te złe, jak i dobre uczynki. W nagrodę, zupełnie przypadkiem, natknąłem się na miejsce urodzenia Henia Sienkiewicza, a konkretnie kopiec tegoż w Woli Okrzejskiej. Aż przecierałem oczy ze zdumienia, ale nie chciało być inaczej. Kto nie wierzy, niechaj zmierzy.
Potem, dalej na zachód, natknąłem się na Gęsią Wólkę. Żałowałem później, że nie zrobiłem sobie selfie z nazwą tej wsi, nota bene siostry bliźniaczki słynnej mazurskiej Koziej Wólki. Takie np. foto z napisem: „punkt skupu mleka w Gęsiej Wólce” przepuszczony przez filtry Instagrama, mógłby być naprawdę hipsterski.
Następnie trzeba było minąć kopalnię piasku na granicy Lubelszczyzny i Mazowsza, więc lekkie komplikacje też się trafiły. Asfalt w tym miejscu albo był w stanie rozkładu, albo w ogóle go nie było i wtedy musiałem brnąć w gorącym piachu, co przy tej wadze roweru nie należało do przyjemności. Na szczęście komplikatory dość szybko się powyłączały i dane mi było wrócić do cywilizacji.
Pierwsze miasto Mazowsza – Żelechów – przywitało mnie hukiem wojskowych myśliwców, które uwiły sobie akurat pole startowe za stodołą i wywijały beczki raz to na pięciu tysiącach, a raz na stu metrach nad ziemią. Pani w sklepie stwierdziła, że między Mińskiem a Dęblinem to normalne (spojrzałem na mapę – no fakt), a koło Mińska jest przecież 23. baza lotnictwa taktycznego. O Orlętach z Dęblina nie wspominam. Np cóż, w NATO jesteśmy. Taki mamy klimat.
Żelechów przywitał mnie również klasycystycznym pałacem Lubomirskich z XVIII w., niedawno odnowionym i przekształconym w wellness & spa. Lubomirscy dziś mieliby niezły zgryz z tym wellness, bo to przecie nie po frąsuzsku, więc nie wiedzieliby, co to znaczy.
GPS wywiódł mnie tutaj w pole (dosłownie), dlatego w mając perspektywie bród na drodze gruntowej, wolałem wrócić do miasta, kosztem kilku straconych kilometrów. Aczkolwiek dzięki temu w ogóle dowiedziałem się o pałacu, więc nie ma tego złego…
Pomknąłem dalej do Warszawy pustymi bocznymi drogami, przy świetnej pogodzie, sprzyjającym wietrze i świerszczach głośnych jak nad Morzem Śródziemnym – słowem: w warunkach, o których często mogę tylko pomarzyć! W miarę zbliżania się do stolicy drogi oczywiście zaczęły zapełniać się samochodami, więc było coraz mniej przyjemnie. Apogeum spalin i korków przypadło nie na Warszawę, a na Otwock i Józefów. Chodnik współdzielony miedzy pieszych i rowerzystów, z krzywymi płytami, dodatkowo komplikował podróż, którą szczęśliwie zakończyłem już o w pół do piątej (a nie o szóstej, jak wcześniej planowałem) w znajomym campingu WOK w prawobrzeżnym Miedzeszynie. Z wielkim luzem i przyjemnością rozłożyłem namiot, w towarzystwie niemieckich, francuskich, włoskich i fińskich kamperów. Międzynarodowe towarzystwo to coś, co daje namiastkę kanikuły, dlatego właśnie wracam i będę wracał do WOK-a przy każdej rowerowej wizycie w Warszawie, jeśli jeszcze kiedyś mi się taka przytrafi.
Nazajutrz wstałem skoro świt, spakowałem się i wyruszyłem w stronę Centrum Nauki Kopernik, gdzie o dziesiątej rozpoczynała się konferencja na temat bezpieczeństwa IT, zorganizowana przez zaprzyjaźnione Compendium. To kolejny punkt programu, który połączyłem w całość na mojej wyprawie rowerowej. Nie będę się w szczegółach rozpisywał na ten temat. Wspomnę tylko, że wspaniałe czerwcowe upały, których tak bardzo brakowało mi na początku eskapady, trwały teraz w najlepsze i miały mi towarzyszyć aż do powrotu do domu. Wyśmienicie!
Ja tymczasem, korzystając z okazji, zwiedziłem wystawy w „Koperniku”, a po południu udałem się na dłuższy spacer po stolycy, co czynię zwykle, kiedy trafia mi się dobra pogoda i choć jeden nocleg na miejscu. Tym razem nowością były widoki z wieży kościoła św. Anny w cztery świata strony, co możesz sobie, Drogi Czytelniku, obejrzeć na dołączonych fotografiach :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz