26 maja 2015

w dwa dni z Rybnika do Sandomierza!

Drugi dzień o dziwo rozpoczął się również na sucho, choć prognozy były inne. Moja radość nie trwała jednak długo, bo, jak mówią, co ma wisieć nie utonie. Ale od początku. Póki co, po stu pięćdziesięciu kilometrach kręcenia dowiedziałem się, że jestem w Wodzisławiu. Tym razem co prawda nie jechałem przez Radlin ani Leszczyny, bo te wsie leżą bliżej Kielc, ale znajomych klimatów nadal sporo.

Kiedy dotarłem do Pawłowic, zacząłem się zastanawiać, czy nie kręcę się w kółko ;) Tego dnia nawet ukułem twierdzenie, że ROW to takie Świętokrzyskie w pigułce (heh, ciekawe co Scyzoryki na to?).

Wracając do pogody. Za Wodzisławiem zaczęło padać. Tak na poważnie. I wcale nie chciało przestać! Zaciągnęło się na dobre, więc moje plany zwiedzenia Pińczowa i Buska Zdroju poszły się paść. W Pińczowie zatrzymałem się tylko na Rynku, żeby coś przekąsić. I tu niespodzianka: padł rekord, jeśli chodzi o liczbę ludzi zainteresowanych moją trasą. Pojedynczy przechodnie zatrzymywali się i pytali skąd, dokąd, jak długo… Takiego zagęszczenia zainteresowanych dotychczas nie zaobserwowałem gdzie indziej. Przypadek? Życzliwość? A może chorągiewka z napisem: Rybnik?

Pojechałem dalej. Miałem plan, by zatrzymać się w Busku Zdroju. Nic z tego jednak nie wyszło, bo nadal lało niemiłosiernie. Lało też dalej, wzdłuż DK-73. Na odcinku do Stopnicy nie dość, że mokro, to ciasno i spory ruch, więc co kawałek chusteczka do ręki i dawaj wycierać lusterko, okulary, itp. Spokojniej zrobiło się dopiero na drodze do Staszowa i dalej, do Koprzywnicy. Wraz z ruchem uspokoił się także deszcz, więc ostatni odcinek do Sandomierza udało mi się pokonać w miarę na sucho. Początkowo miałem plan, by zatrzymać się na campingu Browarny (cóż za zachęcająca nazwa!). Szybko darowałem sobie ten pomysł, gdy wyobraziłem sobie mój namiot pływający w kałużach. Brrr!

Postanowiłem, że poszukam jednak noclegu pod dachem, by móc osuszyć ubranie. Pal licho pelerynę i nieprzemakalne spodnie, bo one schną szybko, ale buty i skarpetki nadawały się tylko do wykręcania, ponieważ przeciekły neoprenowe ochraniacze, które miałem na butach.

Na sandomierskim rynku wszystkie miejsca noclegowe okazały się zajęte, nawet w środku tygodnia i nawet w tak paskudną pogodę. Zjechałem więc z powrotem – do Motelu Królowej Jadwigi, który minąłem wcześniej. Byłem już naprawdę zmęczony: 145 km w nogach i na koniec ten koszmarny podjazd na sandomierski rynek. Nie chciało mi się dalej szukać, dlatego przystałem na niezbyt dobre warunki. Pokoik 2 na 2, że nawet nie było gdzie rozwiesić odzieży, a mieszkanie (złączone z częścią wynajmowaną) dosłownie zastawione kiepskimi antykami. Właścicielka co prawda miła, ale całą swoją uwagę przywiązywała do konwenansów, starych zegarów i psa, a goście hotelowi byli tylko skromnym do tego dodatkiem. Jeśli ktoś lubi takie klimaty, pewnie nie będzie się czuł zawiedziony. Ja jednak nie polecam.

1 komentarz: