Rzut oka na mapę i szybka decyzja: zaczynam od zwiedzenia muzeum na Majdanku. Dojazd banalny, ledwie kilka kilometrów po mieście. Pierwsza rzecz, która spowodowała moje niemałe zdziwienie to obszar, który zajmuje muzeum. To nie Auschwitz, ale coś znacznie większego, porównywalnego do Birkenau, a w sercu dużego miasta. Dziś wielu obozowych bloków tutaj już nie ma. Zamiast nich, teren porasta równo przystrzyżona trawa, przez co teren nieco przypomina krakowskie Błonia. Co ciekawe, wstęp na teren obozu jest bezpłatny. Nie ma tutaj tak dosadnych ekspozycji, jakie można spotkać np. w Oświęcimiu, bo podczas likwidacji obozu wiele dowodów zostało zniszczonych, a budynków zburzonych. Ale miejsce i tak pozostawia ślad w pamięci. Będąc w Lublinie, nie sposób go pominąć.
Nie można też pominąć Starego Miasta. Pierwsza sprawa: nie próbujmy nazywać go Starówką – lublinianie nie tolerują tego przejęzyczenia! Dowiedziałem się, że między tymi określeniami jest drobna, ale istotna różnica. Stare Miasto to miasto, które po prostu jest stare, a Starówka, to centrum odrestaurowane po zniszczeniach. Lublinianie szczycą się tym, że ich miasto nie uległo dewastacji podczas drugiej wojnie światowej, jak Warszawa czy Wrocław (czyli nazywanie centrum Rybnika „Starówką” jest błędem, drogi Urzędzie Miasta Rybnika). Tkanka miejska zachowana jest w oryginale i to widać gołym okiem. A jest co zwiedzać. Począwszy od Bramy Krakowskiej, która stanowi wizytówkę i „logotyp” miasta, prze Rynek, Trakt Królewski, Bramę Grodzką, na Zamku Królewskim skończywszy. Rynek w Lublinie jest zaskakująco mały, znacznie mniejszy niż np. w pobliskim Zamościu, ale przez swoją kameralność tylko zyskuje. Nie spotkacie tutaj tłumu zagranicznych turystów, jest za to sporo sztuki w naprawdę dobrym wydaniu. Oprócz tej namacalnej, mi szczególnie przypadł do gustu uliczny koncert poezji recytowanej przy muzyce z pogranicza psychodelicznego jazzu i new age, pod arkadami Bramy Grodzkiej. Potem zerknąłem jeszcze „zewnętrznie” na dziedziniec zamku i pomknąłem dalej.
Droga do ośrodka Raczek minęła szybko, przy dobrej pogodzie i bez jakichś szczególnych przygód. Co mnie jedynie rozbawiło to to, że w okolicach Łęcznej, czyli lubelskiego zagłębia węglowego, nie mogło się oczywiście obyć bez swojskich klimatów. Wjeżdżając od strony Lublina, trzeba minąć… Zofiówkę :)) Sama Łęczna to miasto, w którym gołym okiem widać wpływ górnictwa na poziom życia: odpicowane hacjendy czy lepsze niż gdzie indziej bryki, to tutaj codzienność. Biedy, w odróżnieniu od innych lubelskich wsi, prawie nie widać.
Nad Łukcze dotarłem jako jeden z pierwszych uczestników. Moja ekipa była jeszcze w drodze, dlatego skorzystałem z okazji i oddałem się dyskusji z uczestnikami z innych części kraju. Niektórzy nie chcieli uwierzyć, że można przyjechać ze Śląska rowerem. Jak widzicie, można.
W tym miejscu zawiodę tych z was, którzy liczyli, że teraz będzie szczegółowa relacja z imprezy kajakowej. Nie, nie będzie. Wspomnę tylko, że Wieprz do szczególnie czystych rzek nie należy. Nie wiem, czy płynąc taką np. Rudą nie byłoby czyściej. Efekt dodatkowo potęgował żur, który powstał po ulewnych deszczach.
Pierwszego dnia założyłem na głowę chustę rowerową. Słońce grzało, dlatego po powrocie do ośrodka byłem nieźle zjarany, tzn. miałem na czole śliczną polską flagę. I to bez malowania – niejeden kibic by pozazdrościł! Koleżeństwo robiło sobie fotki ze mną a jednocześnie jaja. Nie przeszkadzało mi to zupełnie, bo wiedziałem, że w sobotę sobie wyrównam. Tak też się stało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz