Wyjeżdżam po jedenastej. Szybko odczuwam chłód, ale ciągły ruch skutecznie mnie rozgrzewa. Idzie początkowo opornie, ledwie 15 km/h na średniej. Wiatr jest znacznie silniejszy niż wczoraj i to taki przednio boczny, więc zaporowy, a dodatkowo przenikliwy, odczuwalny zwłaszcza na zjazdach. Zwłaszcza na takim zjeździe do Dwikoz, gdzie przy ponad 40 km/h w dół, chłód przenika nawet przez ocieplacze obuwia.
Z mozołem docieram do Zawichostu, gdzie zaplanowałem sobie przeprawę przez Wisłę. Niestety, zdążyłem tylko zobaczyć, jak załoga cumuje prom. Dalszych kursów już nie będzie, bo idzie fala kulminacyjna na Wiśle. Faktycznie, rzeka wygląda groźnie i fascynująco zarazem. Z lekko kwaśną miną odjeżdżam, bo czekają mnie dodatkowe kilometry przez most w Annopolu.
Do mostu droga się dłuży. Tak jest zawsze, gdy trafiają się nieoczekiwane objazdy. Do tego jeszcze ta pogoda. Na moście ruch masakryczny, w końcu to droga Kielce – Lublin. Sprawnie mijam senny Annopol i za miasteczkiem uciekam z krajówki w boczną, pustą drogę o zacnym asfalcie. Teren tutaj płaski nie jest. Wiatr już tak nie dokucza, bo po zmianie kierunku wieje niemalże w plecy. Natomiast jest monotonnie, a monotonia skłania do refleksji. Przypomina mi się Kieleckie, gdzie każda przydrożna figurka, którą mijałem, była odmalowana na biało i przyozdobiona kolorowymi wstążkami. Po południu przy takiej figurce zbierało się kilka kilkanaście babć z wnuczętami, czasem nawet pod parasolem, by śpiewać litanie. Majowy zwyczaj, którego na Śląsku przynajmniej ja nie pamiętam, a tu nadal jest obecny i mocno zakorzeniony. A to, że Kielecczyzna to region bardzo konserwatywny, przekonałem się już wiele razy. Nawet tutaj, w Lubelskiem, zwyczaj ten nie wydaje się już taki powszechny.
Wreszcie stało się to, co miało się stać: zakręcili kurek z deszczem! Hurraaayy! Z bocznej drogi wyjeżdżam na krótko na DK-19. Ruch duży, ale szerokie pobocza i gładki asfalt pozwalają sprawnie i bezproblemowo przemieszczać się do przodu. Mam upatrzony camping na północnym brzegu zalewu Zemborzyckiego, ale przemoknięty, niemal podtopiony grunt mówi, że to powinna być ostateczność. Zatrzymuję się więc na chwilę, by na mapie włączyć sobie warstwę z wszelkimi miejscami noclegowymi. Sytuacja nie wygląda najgorzej: motele, pensjonaty, hotele… Zgodnie z wcześniejszymi zamierzeniami, skręcam więc w boczną drogę, która zaprowadzi mnie nad jezioro i w ostateczności doprowadzi do campingu. Po drodze zatrzymuję się w każdym napotkanym punkcie a tu niemałe zdziwko! „Brak miejsc”, „brak miejsc”, „rezerwacja”. Chyba faktycznie przyjdzie mi spać na campingu? W eleganckim hotelu „Pod Kasztanami”, już lekko podjarany, rzucam na odchodne: „wam tu chyba jest za dobrze, ciągle za mało konkurencji”. Na to kobita mi: „niech se pan jedzie do centrum, tam za trzysta złotych może coś wynajmą”. Okej, pojadę, skoro nawet małej jedynki nikomu się nie chce wygospodarować.
Dojeżdżam do campingu, a tu pozdejmowane reklamy i kłódka na bramie. Klops! Teraz to już przestaje być śmieszne. Ok, uruchamiam plan B, to znaczy bez jeżdżenia na ślepo, obdzwaniam kolejne spalnie w mieście. I co? Nie jest jednak tak źle, można wybierać spośród różnych standardów i cen. Wychodzi, że teren zalewu jest ewidentnie niedoinwestowany, skoro nawet w środku tygodnia na terenach rekreacyjnych popyt przebija podaż.
Tutaj wspomnę w kilku słowach o ścieżkach rowerowych w Lublinie. Jest dobrze. Może nie bardzo dobrze, ale dobrze. Wzdłuż głównych traktów drogowych możecie spodziewać się asfaltowanych dróg rowerowych, a jeśli nie, to przynajmniej ścieżek z kostki płaskiej. Poruszanie się rowerem po mieście daje komfort. Zdarzają się miejsca, w których poziom drogi rowerowej jest inny (podniesiony lub obniżony) w stosunku do chodnika. Jak dla mnie rozwiązanie w swej prostocie genialne, bo podświadomie dyscyplinuje pieszych, którzy nie łażą jak barany po drogach rowerowych. W innych miastach, gdy nie ma naturalnej bariery między chodnikiem a ścieżką rowerową, zdarza się to nagminnie. W moim rankingu miast przyjaznych cyklistom Lublin zasługuje na zacne, drugie miejsce, po Gdańsku, a przed Suwałkami. Mówimy oczywiście o polskich miastach, które dotychczas odwiedziłem. Rybnik niestety nadal pozostaje w głębokim lesie, choć pewne skowronki zaczynają się pojawiać dzięki oficerowi rowerowemu, którego z tego miejsca serdecznie pozdrawiam ;)
Ale wróćmy do wyprawy. Ostatecznie decyduję się na hotelik „Przystań” u wylotu Zemborzyckiej. Obsługa naprawdę zacna, pokój na poziomie i mimo umiarkowanej ceny, obiekt prawie pusty! Dlaczego prawie? Otóż jedyną zauważalną wadą hotelu okazały się cienkie ściany. Zmierzch jeszcze nie nastał, a po sąsiedzku już jakaś para baraszkowała na rozwał. Rytmiczne uderzenia łóżka o ścianę nie pozostawiały złudzeń. Ale co tam, niech mają!
Po rozpakowaniu i odświeżeniu, na kolacji wylądowałem dopiero po 21:00. Mogłem prędzej, ale byłem przemoknięty i potrzebowałem się wygrzać pod prysznicem. Zszedłem do jadalni przygotowany, że o tej porze dostanę co najwyżej paluszki i piwo. Myliłem się. Przygotowanie zestawu z dewolajem, mimo późnej pory, nie stanowiło najmniejszego problemu i poszło co najmniej sprawnie.
Tego dnia, chyba ze względu na pogodę, nie zrobiłem ani jednego zdjęcia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz