Z Łeby wyruszyłem znów późno, bo dopiero o jedenastej. Tym razem jednak wiedziałem, że nie mam szczególnie napiętego planu dnia. Najtrudniejsze było już za mną, teraz to tylko kwestia ostatnich kilometrów na finiszu, całkiem ładnych widoków, a geograficznie – najdalej na północ wysuniętych przyczółków kraju. Wyprawa nieuchronnie zmierzała do końca, to było wyraźnie czuć. W powietrzu, nad moim rowerem unosił się jej dekadentyzm, niczym u Nietzschego… ;)
Na dzień dobry wykluczyłem przejazd Mierzeją Sarbską i objazd tegoż jeziora od północy. Oczywiście mierzeja sama w sobie jest przepiękna i to chyba jedno z najciekawszych miejsc na polskim wybrzeżu, z tym że kompletnie nie nadaje się pod asfaltowe opony i czterdziestokilogramowy sprzęt z wypełnionymi po brzegi sakwami. Miałbym powtórkę z rozrywki z Łaz, chyba nawet znacznie dłuższą i wyczerpującą. Z takim bagażem jedyne sensowne rozwiązanie to objazd jeziora od południa przez pofałdowane, ale jednak w miarę regularne drogi. Nawet tutaj nie jest z resztą lekko, bo w Nowęcinie asfaltowa początkowo ulica Lipowa, w lesie robi się grunowa a potem piaszczysta i przed Sarbskiem nie ma co liczyć na utwardzoną nawierzchnię. Pewną alternatywą jest przejazd asfaltem do Sarbska przez miejscowość Szczenurze. Tracimy dwa kilometry i kontakt z naturą, ale mamy za to nieprzerwanie czarny i twardy grunt pod kołami.Następnie dojeżdżamy do wsi U(-)linia, w której możemy sobie pojechać za główną drogą po łuku pod górę asfaltem, tak jak ja z Ekipą dwa lata temu, ale możemy też zjechać z tej drogi prosto na drogę gruntową i to nawet ma sens, bo w ten sposób można sobie uciąć kolejne trzy kilometry w drodze do Sasina. Droga, mimo że gruntowa, nie sprawia tutaj większych problemów nawet z moim ładunkiem.
Jeśli chcemy zwiedzić najciekawszą bodaj latarnię na polskim wybrzeżu, czyli Stilo, to musimy w Sasinie zjechać po łuku z głównej drogi na ulicę Cisową. Bonus jest taki, że od tej pory mamy niezły asfalt w dół, więc można grzać ile się da. Błyskawicznie przez Choczewskie Cisy docieramy wówczas do Osetnika/Stilo – odludnej wioski położonej wśród lasów nad samym wybrzeżem. Tutaj, by zwiedzić latarnię, trzeba niestety zostawić rower pod czyjąś opieką albo przypiąć go solidnie do drewnianej żerdzi i przejść się pieszo na wzgórze. Będąc tu pierwszy raz grupą, jedna z osób została na dole, by pilnować sprzętu, a my weszliśmy na latarnię i nie powiem – byłem wtedy pod wrażeniem jej nowoczesności.
Tym razem jednak jechałem sam. Latarnię już znałem, więc bez żalu skręciłem w prawo, by leśnymi duktami pruć dalej na wschód. Pamiętałem też, że trzeba bezwzględnie uważać na rozwidlenie szlaków tuż za Osetnikiem. Uparta jazda ulicą Latarników nie ma sensu, bo trzeba będzie i tak wrócić na szlak – po prostu ślepa uliczka i koniec gry.
To, co zobaczyłem dalej, przypomniało mi obrazy sprzed kilku lat i utwierdziło w przekonaniu, że mimo braku asfaltów rowerowych w Pomorskim, takie szlaki mają swój urok i należą do najpiękniejszych nad polskim Bałtykiem. Od Osetnika wiedzie bowiem szeroki szutrowy dukt, oczywiście znakowany jako R-10 i R-13, wśród iglastych lasów, wydm, mchów i piasków.Praktycznie nietknięte przez człowieka tereny, smagane morskimi wiatrami i porośnięte wiekowymi mchami i porostami, zupełnie jak na szczycie Pilska, Babiej Góry czy nawet którejś z kulminacji Tatr Zachodnich, choć to prawie zero nad poziomem morza! Surowość srodowiska i gleby, wszechobecny piasek i wielokilometrowe przestrzenie to coś, co zostawia trwały ślad w pamięci. Tu jest po prostu cudownie! Od wsi do wsi jest tutaj po kilkanaście kilometrów, a plażowicze muszą korzystać z wypożyczalni rowerów, żeby w ogóle się tu dostać. Coś pięknego! W tej swojej idylli i zachwycie docieram do Lubiatowa, któremu z pełną świadomością mógłbym wręczyć mój prywatny złoty medal polskiego wybrzeża! Mają mojego lajka i tej decyzji nie zmienię, dopóki nie przejadę odcinka od Stegny do ruskiej garnicy, którego, jako jedynego, nadal nie znam.
Tymczasem jadę dalej. Przede mną podobny odcinek z Białogóry do Dębek, równie dziki i równie urzekający, choć już nie aż tak, jak ten z Osetnika do Lubiatowa… Dalej, aby dojechać do Karwii, trzeba przejechać Karwieńskie Błota i Nadmorski Park Krajobrazowy. Nie jest źle, bo choć asfaltów tutaj nie ma, to jazda nie nastręcza jakichś szczególnych trudności. Dalej przez Karwię i Ostrowo, trafiam na zabójczy podjazd drogą wojewódzką do Jastrzębiej Góry. Żołądek się domaga, więc na szczycie górki zatrzymuję się na dłużej. Na ruszt wrzucam kartofel tornado, który chodzi za mną od dłuższego czasu. Gadu gadu z kilkoma wczasowiczami i dalej w drogę. Jeszcze trochę do Roze(r)wia i licznik pokazuje, że osiągnałem właśnie kulminację dnia – prawie 120 metrów nad poziomem morza.O żesz, muszę kiedyś zobaczyć ten klif! Na granicy Chłapowa dostaję od natury bonus i śmigam w dół, ile łożyska poniosą. W Cetniewie a potem Władku jestem błyskawicznie. Znając te spady jak własną kieszeń, od razu wybieram kierunek południowy, ścieżkę rowerową do Swarzewa i dalej, Pucka. Czuję głód, a jednocześnie widzę, jakie paskudne chmurska nadciągają od zachodu. Ale głód jest silniejszy, dlatego zatrzymuję się w puckiej marinie i nad zatoką strzelam sobie maksymalnie szybkiego łososia z fryciorami. Potem błyskawiczne pakowanie i wyjazd z miasteczka, ale i tak jest już za późno… Wredny grzesisty deszcz dopada mnie tuż za Puckiem. Zakładam pelerynę, żeby być lepiej widocznym na drodze i przez Żelistrzewo i Smolno gnam dalej do Trójmiasta. Zjazd w Mrzezinie, na który cieszyłem się jak dziecko, teraz przyprawia mnie o dreszcze, bo jazda ostro w dół, przy wszechobecnej wodzie z asfaltu, V-kach i nieznacznie szybszych ode mnie ciężarówkach, wywołuje dreszcz… no nie emocji, chyba bardziej obrzydzenia…
Początkowo miałem taki zamysł, żeby zaszyć się na kempingu w Rewie. Kiedyś, w zimie, urzekł mnie Cypel Rewski i miałem taki pomysł, żeby tam wrócić, na spokojnie, podczas wieczornego spaceru. Deszcz te plany jednak zrewidował na tyle, że w Mostach dałem za wygraną i zjechałem do pobliskich Pokoi Pod Bocianim Gniazdem. Deszcz nawet przestał padać, a ze mnie nadal ciekło, dosłownie ze wszystkiego: z roweru, z peleryny, z butów… jakiś koszmar. Najwyraźniej pogoda płakała, że tyle kilometrów w nogach a ja właśnie kończę wyprawę. Zawinąłem na nocleg, z życzliwością przywitany przez właścicielkę stancji. Było sucho, tanio i miło, czyli tak jak każdemu i sobie życzę, po przejechaniu każdej ulewy.
Nazajutrz obudziłem się skoro świt. Pogoda nastrajała opytmistycznie o tyle, że nie padało. Spakowałem się i wiedząc, że za niecałe dwie godziny odjeżdża pociąg, pocisnąłem dziarsko w kierunku Gdyni. Dlaczego akurat Gdynia? Ano, bo pociąg na południe właśnie stąd zaczyna swój bieg, a to oznacza, że będzie dosyć czasu, by spakować się do wcześniej podstawionego składu. W Gdańsku czy Sopocie nie miałbym już tego komfortu.
Jedyną tego dnia trudność terenową stanowiło Obłuże (około 60m npm), na które trzeba było wspiąć się niemal od zera. Później zjazd do portu Gdynia to już przyjemność o tyle, że z wrażenia minąłem niechcący wjazd na tzw. Estakadę Rowerową, którą wcześniej chciałem zaliczyć. Jeśli ktoś jedzie tamtędy po raz pierwszy, tak jak ja, to na skrzyżowaniu z Unruga trzeba się nieźle pilnować, bo łatwo przejechać ten wjazd. Estakada z resztą to nadal raczej gadżet, niż w pełni funkcjonalna droga taka jak np. w Kopenhadze. Za estakadą z ulicą Kotenerową nie ma już po niej śladu i wraca szara polska rzeczywistość, czyli smutna kostka wzdłuż Janka Wiśniewskiego. Ja miałem jeszcze sporo czasu, dlatego pilnowałem swojego bezpieczeństwa i nie wykonywałem żadnych nieprzewidywalnych manewrów. Tam to ma głęboki sens, bo ruch jest naprawdę dokuczliwy. Dojechałem wreszcie do centrum i udałem się aleją JP II na Nabrzeże Południowe. Tam spokojna kawka, parę zdjęć i ostatecznie powrót na dworzec. Wsiadłem do pociągu „Sobieski” relacji Gdynia – Wiedeń, bo lubię takie bezpośrednie połączenia bez przesiadek. Po sześciu godzinach jazdy bez problemu wysiadasz u siebie i to jest naprawdę wygodne. Targanie roweru i tobołów między peronami nie jest celem samym w sobie, dlatego jeśli tylko mogę, unikam tego typu sytuacji.
I na tym kończy się moja opowieść. Nie pierwsza i miejmy nadzieję, że nie ostatnia… A zatem, do zobaczenia znów na trasie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz