03 lipca 2020

w dół Nysy, przez stukilometrowy powiat

Poprzednio tego nie napisałem, ale dojechałem na kemping na tyle szybko, że postanowiłem zrobić sobie przepierkę. Patrzę – stoi suszarka na pranie, jest szeroki zlewozmywak – to czemu nie? Był nawet taki, nie wiem jak to nazwać, garaż? Otwarty całą noc, a chroniący przed deszczem. Wstawiłem sobie tam pranie i miało schnąć do rana. Miało. Nocą padało i rano większość ciuchów miałem nadal wilgotną. No nic. Spakowałem je do reklamówki i schowałem, bo pogoda nadal daleka była od stabilnej.
Wyjeżdżając z Kühlhaus zauważyłem całkiem liczną grupę wolontariuszy, którzy na placu przed rampą zdążyli rozłożyć sporo krzeseł i w ten sposób stworzyli widownię. Sceną była rampa fabryki. kilka dziewczyn kredą rysowało jakieś kreski na asfalcie – najpewniej strefy wjazdu, albo coś w ten deseń. Widać było, że tego dnia szykuje się tu jakaś grubsza impreza.
Nie dla mnie jednak. Wyruszyłem w trasę i za kilka chwil już zwiedzałem zabytkową Starówkę w Görlitz.
Słuchajcie, jest co oglądać! Zawsze, jeżdżąc do Niemiec, mijamy to miasteczko zupełnie nie wiedząc, co tracimy. Magicznie olbrzymi wiadukt kolejowy nad Nysą, śliczne kamieniczki Dolnego Rynku czy np. fasada Muzeum Śląskiego – pieczołowicie odrestaurowane i naprawdę zadbane. Centrum być może w stylu podobnym do wielu dolnośląskich miasteczek, ale tu pieczołowicie pielęgnowane. Widać rękę Gospodarza, nie to co u nas. Co mnie zaciekawiło to to, że o Zgorzelcu mówi się, że to jedyne łużyckie miasto w Polsce. A tu, po drugiej stronie Nysy, wręcz odwrotnie – nadal twierdzą, że to Śląsk. Ciekawe.
Po jedenastej przestało wreszcie kropić i mogłem spokojnie ruszyć na północ. Myślę sobie: aa, co tam, trzeba dać się wykazać polskim ścieżkom rowerowym. Przejechałem most na Nysie i dziarsko ruszyłem polską ścieżką rowerową wzdłuż rzeki. Radość jednak nie trwała długo. Ścieżka skończyła się razem z administracyjną granicą Zgorzelca, a potem już radź sobie chłopie sam. Po minięciu wiaduktu autostradowego wskoczyłem na drogę wojewódzką 351, której trzymałem się szczęśliwie aż do Pieńska. W Pieńsku jest całkiem ładny nowy mostek pieszy na niemiecką stronę.
Czułem się uratowany! Z satysfakcją wróciłem na niemiecką stronę. W Deschka odnalazłem Neißeradweg i tą drogą pognałem dalej na północ, zatrzymując się po drodze przy takich perełkach widokowych, jak np. zakole Nysy w okolicy Sobolic.
By mieć lepszy ogląd, o których terenach mówimy – po polskiej stronie dopiero co minąłem granicę Dolnośląskiego i Lubuskiego, a przede mną wkrótce koniec Saksonii i początek Brandenburgii.
A jak już jesteśmy przy mapie administracyjnej, zadziwiające było, że jadę i jadę, a tu ciągle landkreis Görlitz. Normalnie jak neverending story. Później dopiero sprawdziłem i okazało się, że ciągnie się on wzdłuż całej wschodniej granicy Saksonii, od Żytawy aż po Białą Wodę/Weißwaser, czyli jak nic, ze sto kilometrów.
Po drodze przejeżdża się przez Kruszwicę. Myszy i króla Popiela tam nie ma, ale miejscowość w języku górnołużyckim serio nazywa się Krušwica. Kawałek dalej znajduje się tzw. Łuk Mużakowa – olbrzymie zakole Nysy, kryjące park krajobrazowy na obszarze moreny czołowej powstałej podczas zlodowacenia. Park kryje m.in. jeziorka powstałe w wyniku eksploatacji złóż węgla i jest jedyną moreną czołową widoczną z kosmosu.
Początkowo planowałem, jeszcze przed Łęknicą, wskoczyć na nowo wytyczony żelazny szlak rowerowy, wjechać do Polski, obejrzeć widok z wieży koło dawnej kopalni Babina i podążać żelaznym szlakiem jak najdalej na północ. Ostatecznie zrezygnowałem z nich, mając jeszcze w pamięci, jak polska strona potrafi wyprowadzić na manowce. Wolałem trzymać się zachodniej strony i w nagrodę od losu otrzymałem bonus w postaci parku miejskiego w Bad Muskau, z urzekającym neorenesansowym pałacem.
Wcześniej jednak uległem pokusie głodu i zatrzymałem się kilka kilometrów przed Mużakowem na prawdziwy Radleromelett. Krojone kartofle z cebulą, boczkiem i zapiekane w jajku rozbitym na omlet. Bomba kaloryczna, typowa dla Niemiec, ale nie można mu odmówić tego, że syci i dodaje energii na dalsze godziny jazdy. I to jest potrzebne – im dalej na północ, tym tereny są bardziej dzikie i wyludnione. Kilometry przyrastają szybko, a mimo to od jednej miejscowości do drugiej jest coraz dalej i dalej. Naprawdę można znaleźć wiele podobieństw polskiej i niemieckiej ściany wschodniej. Ktoś gdzieś napisał, że na tych terenach można spotkać nie tylko dziki, zające czy jelenie, ale również wilki. I byłbym w stanie w to uwierzyć.
W południe zrobiła się bardzo ładna pogoda i mogłem przystąpić do suszenia prania. Do wieczora udało mi się uporać z większością rzeczy, przyczepiając je z tyłu do sakw i kolejno obracając na drugą stronę. Po drodze objawiały mi się różne perełki, jak na przykład elektrownia wodna Zasieki.
Jednak wcześniej, jadąc wzdłuż Nysy, wypatrywałem, czy po polskiej stronie w lesie nie będzie widać śladów fabryki prochu Forst Scheuno. Według map minąłem ten obiekt, ale niestety nic nie było widać. Dotarłem do centrum, w którym nadal okazale prezentują się ruiny Długiego Mostu na (dzisiejszą) polską stronę. Chwila googlania i można naprawdę przecierać oczy ze zdumienia, jak ostatnia wojna spowodowała, że część miasta zniknęła bez śladu, pochłonięta przez las. W roku 1945 komuś bardzo zależało, by to miasto wygumować z mapy Europy.
Za Forst asfalt rowerowy biegnie lasem wzdłuż drogi, co dodatkowo przyspiesza efekt zmierzchu. Podświadomie przyspieszam, tym bardziej, że z Görlitz wyjechałem dopiero o jedenastej i mimo długiego dnia czuć już, że jest późno. To także powód, dla którego minąłem ruiny fabryki prochu przed Forst, po polskiej stronie oraz „żelazną” drogę rowerową z Mużakowa do Lubska. No nic, może jeszcze kiedyś będzie okazja.
Miałem natomiast nadzieję, że uda mi się zrobić zdjęcie z punktu widokowego na olbrzymią odkrywkę węglową Jänschwalde na północ od Forst. Też się nie udało, bo błędnie założyłem, że trzeba szukać wieży widokowej, podczas gdy widok rozpościera się wprost z krawędzi kopalni we wsi Grešna. Owszem, przejeżdżałem tamtędy, ale z myślą „to jeszcze nie tutaj”. Później, kiedy zorientowałem się, że jestem już za daleko, nie było mowy o powrocie z powodu późnej pory dnia i chmar komarów, które tylko czekały, aż się zatrzymam. Odpuściłem te miejsca, ale plus jest taki, że teraz mam świadomość ich istnienia i jest powód, by powrócić.
Natomiast teraz priorytetem był dojazd na kemping. Zaplanowałem spanie nad jeziorem Deulowitz niedaleko Gubina. Na mapach to miejsce wskazywało na istnienie ośrodka wypoczynkowego, stąd też nie miałem problemu z podjęciem decyzji. Kamp Deulo zaskoczył mnie w pierwszej chwili negatywnie, ale ostatecznie bardzo in plus. Dojechałem tam dopiero po dwudziestej pierwszej i kemping sprawiał wrażenie pozbawionego obsługi. Zagaiłem jednego wczasowicza, czy można tu jeszcze kogoś odnależć z obsługi. Odesłał mnie w inne miejsce, oznaczone „late check-in” i dopiero tam wszystko się wyjaśniło. Starszy gość wydał mi klucz do toalet i za jedyne €12 mogłem sobie wybrać miejsce na namiot. Szybko uporałem się z jego rozstawieniem i poszedłem na rekonesans. Wokół sosnowy bór, małe ale czyste jeziorko no i fantastyczna piaszczysta plaża. Wokół cisza i zero komarów. Wymarzone miejsce na spanie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz