Czwartek powitał nas piękną pogodą i z żalem opuściliśmy nasze miejsce noclegowe. Jurek przespał się ze swoim problemem i ostatecznie zdecydował na powrót do domu. Było nam obydwu przykro, ale zdrowie jest ważniejsze od przyjemności, dlatego przyjąłem jego decyzję ze zrozumieniem. Razem przejechaliśmy w sumie 367 trudnych górskich kilometrów i teraz naprawdę ciężko było się rozstać. Ostatecznie pożegnaliśmy się na centralnym skrzyżowaniu w Starej Kamienicy i każdy z nas podążył w przeciwną stronę: Jurek na wschód do Jeleniej a ja na zachód, w kierunku Świeradowa.
Mam taką cechę charakteru, która nakazuje odnajdywanie pozytywnych aspektów w nawet pozornie beznadziejnych sytuacjach. To właśnie była taka sytuacja, bo z jednej strony miałem świadomość, że albo najbliższe tysiąc kilometrów przejadę sam, albo mogę od razu dogonić Jurka i wracać razem z nim do domu. Pomny jednak doświadczeń z ubiegłego roku, wiedziałem, że za żadne skarby nie mam ochoty przerywać wycieczki i dokończę ją zgodnie z planem. Należało tylko dostrzec zalety sytuacji, w której się znalazłem. No i po pierwsze, to przecież nie był mój pierwszy raz samotnie. W przeszłości miałem kilka takich stuprocentowo samotnych wypadów i były one udane – ot choćby ściana Wschodnia 2012, moja pierwsza wielodniówka wokół Jeziora Orawskiego albo trasa z Rybnika nad Balaton (lata lata temu). Pamiętałem dobrze odczucia, które towarzyszyły mi podczas tamtych wyjazdów i wiedziałem, jakie to niesie ze sobą dodatkowe atrakcje. Na przykład takie, że człowiek niemal natychmiast otwiera się na kontakty z obcymi ludźmi i znacznie łatwiej buduje z nimi relacje. Po kilku dniach zdarza się też głośno rozmawiać ze swoimi myślami, co czasem wygląda groteskowo. Nie jest to takie złe, bo głośne myślenie pomaga w uzyskaniu dystansu do swoich przemyśleń a przez to podejmujesz trafniejsze decyzje. Poza tym, jadąc w pojedynkę, sam najlepiej znasz tempo, którym podążasz i znacznie łatwiej jest utrzymywać reżim czasowy dnia. Nikt ci nie narzuca tempa.Ostatecznie, niektóre punkty trasy można i trzeba zmodyfikować, zwłaszcza, gdy planowałeś odwiedzić miejsca, które już znasz, a do których chciałeś dojechać tylko po to, by pokazać je towarzyszowi podróży.
Wyjechałem ze Starej Kamienicy na zachód i teraz byliśmy tylko ja, moje myśli i rower. W miarę sprawnie dokulałem się do Świeradowa, pomijając zupełnie Leśną, zamek Czocha i tamte tereny. Zrobiło mi się tam bardzo nie po drodze, gdy stwierdziłem brak szprych. Znałem już to miejsce i nie było sensu zawijać do niego ponownie. Podążałem szlakiem serwisów rowerowych, by jak najszybciej pozbyć się awarii i wycentrować tylne koło. Pierwsze kroki skierowałem do serwisu TOM-SPORT przy ul. 11 listopada w Świeradowie. Przywitał mnie jakiś bardzo młody człowiek, który po wysłuchaniu bezradnie tylko rozłożył ręce i wybrał numer do szefa. Nie umiał zaplatać kół. Poprosiłem, by przekazał szefowi, że jestem w drodze i owszem, mogę poczekać, ale zależy mi, by dziś dotrzeć do Zgorzelca. Prosiłem o pomoc na trasie, a nie zwykłe wykonanie usługi. Powiedziałem, skąd i dokąd jadę, i że to naprawdę sprawa najwyższej wagi. Niestety, właściciel nie okazał empatii, stwierdzając tylko, że mi nie pomoże. Młody człowiek, chcąc jakoś załagodzić sytuację, podpowiedział, bym podjechał do „Treka pod gondolą”. Chodziło mu pewnie o serwis przy dolnej stacji kolei linowej na Smrek. Ale z tym bagażem – tu gestem pokazałem mu sakwy – pod gondolę? Przecież tam jest z 15% pod górę, litości! Wzruszył tylko ramionami – wiedziałem, że dalsza rozmowa to tylko strata czasu. Kiedy trzy lata temu robiłem ten podjazd po raz pierwszy z sakwami, nie miałem pojęcia, że tu na niespełna dwóch kilometrach robi się aż 150 m wzniosu! Teraz byłem tego w pełni świadom, więc podszedłem do problemu przygotowany: redukcja do minimum i metr po metrze, powolutku i z postojami udało mi się w miarę bezstresowo podjechać do góry.
I rzeczywiście, serwis BMS Trek to zupełnie inna półka.Rower trafił natychmiast na warsztat, mimo, że przecież nie byłem umówiony. W niespełna godzinę chłopaki uzupełnili szprychy i wycentrowali koło, i było po problemie. Mogłem się spakować i ruszyć w dalszą podróż. Dzięki serdeczne! Potem jeszcze trochę pod górę i jakże cudowny, relaksujący zjazd w dół do drogi na zachód i przejście graniczne. Następnie trochę pod górkę, a potem od granicy bajecznie długi i spokojny zjazd aż do Frydlantu. Do miasteczka dojechałem przed trzynastą. Niektórzy swoje pierwsze kroki kierują tu na zamek, który w całej okolicy nie ma sobie równych, jednak ja aż tyle czasu nie miałem, poza tym widziałem go już wcześniej, a przecież była pora obiadowa. Długo się nie namyślając, zawinąłem na rynek i zamówiłem sobie smażaka.Pyszny był, jak zwykle. Trochę się zachmurzyło i było widać, że na południe ode mnie ulewa jak byk, Liberec na pewno pływa. Burza jednak przeszła bokiem, zgodnie z tym, co prognozował blitzortung.org. Po raz kolejny przejechałem granicę i koszmarnie łataną drogą dojechałem do Bogatyni. Na serio, ten skrawek polskiej ziemi sprawia wrażenie, jakby dla władz centralnych był tylko krową dojną, zupełnie jak Górny Śląsk.
Ale wróćmy na trasę. Z Bogatyni skierowałem się na główną drogę wylotową w kierunku zachodnim, do Żytawy. Nie powiem, łatwy odcinek to nie jest – ani asfalt, ani nachylenie terenu nie miały ochoty ze mną współpracować. Sytuacji nie pomagają tu również kierowcy, którzy urwawszy się ze smyczy terenu zabudowanego, folgują sobie ile fabryka dała, mając w ciemnym zadzie ograniczenie do dziewięćdziesiątki. Wyjazd na górę przez Opolno i Białopole to żadna przyjemność. Raczej konieczność, bo innej drogi tu nie ma.
Zarówno przejazd przez Czechy, jak i późniejszy – przez Niemcy – udowadniają, że polscy kierowcy to nadal średniowiecze komunikacyjne i wiele jeszcze muszą się nauczyć. Szybkie foto na zdewastowany teren kopalni i już uciekam w bok na drogę, wiodącą arcyciekawą wsią na skraju Polski, jaką jest Kopaczów.Miejscowość ta nie wyróżnia się niczym szczególnym ani architektonicznie, ani nawet historycznie, ale jej bliskość i dosłownie „przyklejenie” do granicy to ewenement na skalę kraju. Tu każda boczna droga, każde wręcz podwórko kończy się w Czechach. Nawet bliskie mi górnośląskie wsie na pograniczu nie są tak silnie „graniczne”. Wierzcie mi albo nie, ale to robi wrażenie. A już wisienką na torcie jest, że po przejechaniu wiaduktu nad drogą do Hradka nad Nisou, w mgnieniu oka możemy znaleźć się nie po czeskiej stronie, ale po niemieckiej, bo Trójstyk jest tu na wyciągnięcie ręki. Świadczy o tym choćby Aleja Trzech Państw, która z Polską ma tyle wspólnego, że przecina nasz kraj w drodze z Hradka do Żytawy na bardzo krótkim odcinku – ledwie trzech, czterech kilometrów. A obok mamy Trójstyk, majestatycznie powiewający flagami trzech państw. A co to oznacza dla mnie? A no to, że odtąd góry to już przeszłość i rozpoczyna się spokojny zjazd wzdłuż Nysy w dół, cywilizowanym asfaltem dla rowerów. Raj na ziemi, w porównaniu z tym, z czym miałem okazję mierzyć się dotychczas!
No ale nie powiem: od razu w Żytawie dałem się trochę wpuścić w maliny, bo kurczowo trzymałem się rzeki. W ten sposób wylądowałem u ujścia Mandau i musiałem się wrócić na most. A przecież drogowskazy były.> Za Żytawą zaczął się przedziwny, tajemniczy, ciemny las. Droga rowerowa biegnie tu wraz z linią kolejową czymś w rodzaju przełomu, kanionu, gęsto zarośniętego i sprawiającego wrażenie dziewiczego lasu, który – podobnie niegdyś jak Cysterskie Kompozycje Krajobrazowe Rud Wielkich – należy do posiadłości kościelnych klasztoru w Marienthal. Zarówno park jak i budynki klasztoru robią rewelacyjne wrażenie i zachęcają do powrotu w to miejsce. A ja jadę dalej. Mijam Ostrzycę/Ostritz i dalej, wzdłuż jeziora Berzdorfersee zbliżam się do Görlitz. Pora znaleźć sobie miejsce na nocleg. Opłotkami docieram do przedziwnego miejsca – chłodni przemysłowej Kühlhaus i osobliwego kempingu urządzonego wśród terenów poprzemysłowych. Co prawda w to miejsce zaprowadziła mnie mapa, ale pierwsze wrażenie to: halo, czy ja na pewno jestem tam, gdzie miałem być? Rozumiem, awangarda, ale że do tego stopnia? Oto stoi przede mną stary betonowy kompleks budynków, który dosłownie straszy, wokół zagajnik i ani śladu recepcji, obsługi, etc. Okej, są kampery, jest kilka namiotów, ale to by było na tyle. Patrzę, jakiś rowerzysta rozstawia namiot. „Gdzie tu jest recepcja?” – pytam. Wskazuje mi drogę. Podjeżdżam, patrzę, budka ciecia, dałbym głowę, że nieczynna, a tu mały napis „Rezeption”.Uau! Guten Abend, chciałbym przenocować. – A, dobry wieczór, nie ma problemu – dziewczyna perfekcyjnie po polsku informuje, co i jak. Jest mapka, są precyzyjnie opisane zasady, cennik, super! Mogę nawet zapłacić kartą, ale uczula mnie, że w ostlandach to nie jest takie powszechne i lepiej mieć jakieś euro w kieszeni.
No nic, super. Rozstawiam namiot i szybko szukam offa, bo komary urządzają sobie ucztę moim kosztem. Dobranoc!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz