Lampa i upał od wczesnych godzin porannych – to misie lubią najbardziej. Już o dziewiątej, mimo cienia sosnowego boru, wszystkie pozostałe ciuchy, które rozwiesiłem wieczorem, były suche. Podobnie namiot, który, jak mało kiedy, nie wymagał suszenia nawet od wewnątrz. Stwierdziłem, że warto wykorzystać ten czas i zrobiłem sobie śniadanie nad jeziorem. Potem sprawne pakowanie i już pędzę lasem, bardzo spokojnymi sosnowymi ścieżkami i docieram do Guben.
W przeciwieństwie do Zgorzelca, w Gubinie powojenny podział łupów przebiegał najwyraźniej odwrotnie, bo ciekawsza architektonicznie część miasta pozostała po polskiej stronie Nysy. Cóż z tego, kiedy przybyli na te tereny Polacy nie traktowali tych ziem jak swoich, a Niemcy nie mieli żadnego wpływu na to, co się dzieje na wschodzie.
Po latach widać wreszcie światełko w tunelu, ale odbudowa zabytków nadal wymaga kolosalnych pieniędzy, których na razie nie widać po obu stronach rzeki. Najlepszym przykładem wieloletnich zaniedbań są ruiny kościoła farnego w Gubinie – obiekt, na którego remont nie znalazły się większe środki ani po polskiej, ani po niemieckiej stronie Nysy.
Ale wróćmy na trasę. U Niemców nie bardzo jest co fotografować, dlatego zaliczam szybką pętelkę po polskiej starówce i z powrotem przez Wyspę Teatralną zmiatam do Guben. Miałem nadzieję na zwiedzenie Plastinarium, ale wszechobecna „korona” oczywiście zniweczyła mój plan. Zamknięte do odwołania. No cóż, jedziemy dalej. Przede mną Ratzdorf, czyli miejsce, w którym Nysa Łużycka dość widowiskowo wpada do Odry. Po polskiej stronie oczywiście dzicz jak za Mieszka Pierwszego – zero dróg, ścieżek, turystów. Zupełnie nic – tylko szuwary i zieleń. Jak na dłoni widać, że jazda zachodnią stroną ma głęboki sens.
Od tego miejsca dopiero czuć, że jedzie się wzdłuż naprawdę wielkiej rzeki. Nysa przy Odrze nawet u ujścia wygląda jak wąska, lokalna rzeczka, strumyk mniejszy o rząd wielkości. Na odrze zaś od razu szerokie rozlewiska, meandry, ostoja ptaków i wielki kontakt z naturą. Z resztą rowerzystów też jest jakby więcej. Ci, którzy zagajają mnie o trasę, na ogół wyrażają podziw i – co ciekawe – zaskakują znajomością geografii. Na hasło „Woher sind Sie?” i odpowiedź „Oberschlesien” nikt nie pyta „gdzie to?”, tylko od razu pada pytanie, skąd dokładnie i… na ogół kojarzą, gdzie jest Rybnik!
A ja docieram tymczasem do sennego i upalnego Eisenhüttenstadt (czyżby odpowiednik Stalowej Woli?) a stamtąd z niemiecką ekipą rowerową aż do Frankfurtu.Kurcze, znów póżno jest, więc szybki postój na kebab, którego smak ściga mnie od Żytawy.W kebapczarni jeden Niemiec, sprawiający wrażenie pomocnika Turka, dopytuje mnie o szczegóły techniczne roweru. Kiedy mu mówię, że to polski produkt, wpada w śmiech, wskazując na osprzęt Shimano.
Logika naprawdę godna dalszej dyskusji, więc nie czekając, zirytowany, pakuję się w dalszą drogę. Myślę sobie: okej, dam jeszcze jedną szansę polskiej stronie i z nadzieją przeskakuję do Słubic. Tu podobnie jak po przeciwnej stronie, droga rowerowa prowadzi wałem przeciwpowodziowym. Zamiast asfaltu, na terenie miasta jest stara kostka z profilowanymi krawędziami. Nadgarstki od razu podpowiadają, że ta strona Odry to zły pomysł, tym bardziej, że bruk stary i tak naprawdę każda kosteczka jest pod innym kątem. No nic, jadę na twardziela. Zobaczymy, co będzie dalej. Wtem… nieee, to niemożliwe! Od granicy Słubic zaczyna się nowiutki szeroki asfalt. Jestem w ciężkim szoku! Od tej pory trzymam cały czas dobrze powyżej 25km/h i nawet nie wiem kiedy mija mi kolejne siedem kilometrów. W sercu nawet zaczynam przepraszać ten kraj za wszystkie złe myśli, wypowiedziane pod kątem dróg rowerowych, a tu równie nagle… ryp!Nie dość, że koniec asfaltu, to jeszcze trawa na metr wysoka i trzeba zjechać z wału. No żesz kurnasz jego lać!
Teraz droga prowadzi ordynarnym szutrem obok wału. Z tyłu zostawiam za sobą znak: zakaz ruchu, za wyjątkiem sprzętu specjalistycznego.Patrzę na rower i kombinuję: złamałem ten zakaz czy nie? I jeszcze mały eksperyment myślowy: wyobraźmy sobie taką samą sytuację na zachodnim, niemieckim brzegu. Abstrakcja, no nie?
Okej, nadal staram się być twardy i za Gorzycą jadę dalej wzdłuż wału. W pewnym momencie nie ma już szans pchać się dalej i trzeba wrócić dobry kilometr do ostatniego skrzyżowania, by kontynuować jazdę zwykłą drogą do Kostrzyna. Taka sytuacja, jak mawiał wieszcz. Taka oto polska rzeczywistość rowerowa.
Kiedy osiągam most w Kostrzynie, jest już późne popołudnie. Na szczęście mamy początek lipca, więc dzień jest długi i można bez obaw jechać dalej. Po niemieckiej stronie ostatnie kilometry uciekają szybko i bez przygód, więc na spokojnie przed zachodem słońca osiągam założony cel: wioskę Kienitz, z dala od cywilizacji, nad samą wodą.
Planując ten dzień na długo wcześniej wiedziałem, że meta w Kienitz to konieczność. Dwa, albo i trzy kempingi, a potem długo długo nic. Tutaj postanowiłem przejechać je po kolei i wybrać najlepszy, bo tego ci mapa niestety nie podpowie. No i co, ostatni okazał się bezkonkurencyjny: Naturerlebnishof Uferloos. Fantastycznie urządzony, w rustykalnym stylu, z naciskiem na prostotę i naturalne elementy. Dość powiedzieć, że niektóre miejsca noclegowe urządzono tu w drewnianych wozach na kołach, a toalety, umywalnie i prysznice – w klasycznych drewnianych „wychodkach”, oczywiście wewnątrz wyłożonych kafelkami i na bardzo wysokim poziomie. Z zewnątrz, z pozoru byle jakie i zaniedbane, wewnątrz na prawdziwie europejskim poziomie. Nawet jest miejsce na Dom Kultury, z którego właściciel w razie potrzeby wynosi schłodzony browar. No rewelacja! A u mnie standard taki jak zwykle: trochę brezentu i śpiwór. Szybciutko rozbijam się w strefie dla namiotów i po kilku chmielonych i prysznicu, to właśnie śpiwór okazuje się najlepszym wyborem…
Schlaf gut!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz