06 lipca 2020

Bałtyk osiągnięty!

Poranek dziewiątego dnia rozpoczął się bardzo obiecująco. Słońce prażyło od wczesnych godzin i choć wiatr nie miał ochoty osłabnąć, to tłumaczyłem sobie, że przecież wieje od zachodu, więc może być co najwyżej boczny.
Marina okazała się strzałem w dziesiątkę. Mam słabość do takich międzynarodowych numerowanych kampingów, gdzie oprócz cywilizowanych łazienek i czystości jest też restauracja. Korzystając z okazji, zamówiłem sobie jajeczniczkę na bekonie, co by od razu nie opaść z sił na trasie. A cel był tego dnia zacny: niezbędne minimum to rondo w Darłówku, czyli Bałtyk, a może jeszcze trochę wzdłuż wybrzeża na wschód.
Przed śniadaniem poszedłem do portu zrobić zdjęcie - pogoda do tego wręcz zachęcała.
Podczas śniadania niestety lunęło, na szczęście tylko ostrzegawczo. Kwadrans i było po sprawie. Przeczekałem i już po deszczu wyruszyłem w kierunku Dąbia i Goleniowa, oczywiście nie S3-ką, tylko bocznymi osiedlowymi drogami, na północ.
Do Goleniowa droga okazała się tak nudna, że aż nie ma o czym pisać. Goleniowski Park Przemysłowy, nowe osiedla domków i drogi, jakich w tym kraju mnóstwo. Pamiętam, że najbardziej uciążliwa tego dnia była każda zmiana kierunku na zachodni. Nie potrzebowałem kompasu - wystarczyło spojrzeć na prędkość i przełożenia: mimo w miarę płaskiego terenu, kierunek zachodni oznaczał spowolnienie z 20-kilku do 10km/h, taki zaporowy wiał wiatr. Był on na tyle silny, że nawet jadąc bokiem, w porywach potrafił zmienić kierunek jazdy. Dwa takie trzykilometrowe odcinki przed Stopnicą pod prąd dłużyły się, jakby miały ze trzydzieści. Potem było już tylko łatwiej.
Przed Zielonczynem wyprzedziła mnie pulchniutka dziewczyna na skuterze w goglach, która wyglądała niczym Crazy Frog. Tymczasem od zalewu, po lewej, powoli formowała się ciemna komórka burzowa. Niemal namacalna ściana wody była coraz bliżej i bliżej, do tego stopnia, że przed Żarnowem postanowiłem zjechać na stację benzynową, by przeczekać żywioł. Rzadko zatrzymuję się, kiedy jeszcze nie pada, ale tym razem ulewa wyglądała na pewną, a ryzyko, że dalej nie znajdę lepszego schronienia, bardzo prawdopodobne. Wyglądało to o tyle nietypowo, że dla pewności zapytałem obsługę stacji, czy mogę sobie poczekać pod ich dachem.
Wreszcie stało się, to co miało się stać. Wiatr w porywach pozrywał kilka plastikowych tabliczek, które były na stacji, a deszcz spowodował, że droga chwilowo zmieniła się w górski potok. Z tego potoku, ni stąd ni zowąd wyłoniła się wcześniejsza Crazy Frog na mopliku, tym razem ociekająca wodą i z kompletnie zalanymi goglami. Dzielnie podjechała pod dystrybutor, zatankowała i poszła zapłacić. Przechodząc koło mnie rzuciła coś śmiesznego, ale w sposób kompletnie niezrozumiały, przez co wyszło to jeszcze bardziej groteskowo, więc śmiechłem od ucha do ucha, nie z jej dowcipu, tylko z niej samej.
Deszcz przestał padać równie nagle, co zaczął i można było śmigać dalej. Woda z asfaltu parowała błyskawicznie, więc typowy problem jazdy po mokrej nawierzchni tym razem nie był problemem. Gorzej, że po wyjechaniu wśród pól na pobliskie wzniesienie okazało się, że takich komórek burzowych w okolicy jest znacznie więcej. Zaczęła się jazda „na unik", tzn. takie dostosowanie prędkości, by uciec przed jedną burzą, a innej ustąpić pierwszeństwo. W ten sposób jeszcze przed Wolinem zaliczyłem taki epizod, że dosłownie musiałem wrócić kilometr do ostatniego przystanku i przeczekać, aby nie pakować się w środek sodomii. Przygody te na dobre ustąpiły dopiero za Recławiem - wioską, która stanowi przedmurza miasta Wolin. Ja nie wjeżdżałem tu na wyspę, tylko ciąłem dalej na północ w kierunku Kamienia Pomorskiego. Kierunek jazdy zmienił się na północno-wschodni, burze odeszły i jedynym utrudnieniem pozostała nawierzchnia drogi do Kamienia. Dziury na przemian z łatami, asfalt chyba jeszcze pamiętający Edwarda Gierka. Dotarłem wreszcie do miasta - tu krótki rekonesans, kilka zdjęć i już gnam dalej.
Patrzę na mapę, do Dziwnówka już tylko dziewięć kilometrów, wow! Tymczasem droga robi się znacznie lepsza. Przed samym wybrzeżem zaczyna się nawet piękna wydzielona droga rowerowa - tym potrzebniejsza, że ruch jest tutaj wyraźnie większy. Wreszcie tadam! Jest rondo w Dziwnówku. Zatrzymuję się na kilka chwil, by zmienić trasę w nawigacji. Dotychczas odcinki miałem tak zaplanowane, że idealnie pokrywały się z dniami. Od tego miejsca postanowiłem natomiast wytyczyć jeden długi etap aż do Gdyni, bo przecież nad samym morzem kempingów jest od metra i można coś sobie wybrać na bieżąco. Mi osobiście daje to też większą swobodę wyboru miejsca do spania, kiedy znasz tylko cel, a reszta dzieje się ad hoc. Dodatkowa wolność to nadal permanentny brak tylnego hamulca ;) Ale co tam, jest przecież jeszcze przedni, no nie? Na rondzie mógłbym pojechać na plażę, ale powstrzymuję emocje, bo chcę dotrzeć jak najdalej. Jeszcze będzie okazja.
Od tej pory mam też nowego przyjaciela: wiatr. Jadąc tędy dwa lata temu nie miałem takiego farta. Tym razem wieje modelowo w plecy i to całkiem mocno. Chwila i już jestem w Łukęcinie. Do mety blisko a dzień jeszcze w pełni, więc robię sobie spokojnie postój na pierwszą nad Bałtykiem rybkę. Potem Pobierowo - plaża, deptak i tak dalej.
W Trzęsaczu z pomostu koło ruin widać dobrze, jak bardzo wieje. Na plaży dosłownie pojedyncze osoby, to znaczy chyba tylko te, które lubią biczowanie piaskiem. Jeszcze Rewal i kończymy. Decyduję się na sprawdzony przed dwoma laty Camp Pomona w Niechorzu - niedaleko latarni.
I od razu widać, że to dobry wybór: w nagrodę dostaję śliczny wygrodzony iglakami boks z altanką na wyłączność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz