Byłem sobie na służbowym spotkaniu. W Ciechocinku. A że odległość od domu słuszna, pogoda w miarę, i w sumie potrzebny tylko jeden dzień urlopu - postanowiłem wracać do Rybnika na moim jednośladzie.
Planowane 350 km rozłożyłem na 3 dni, odpowiednio po około 110, 140 i 100 km. Pierwszy odcinek rozpocząłem dopiero o 15:00, tzn. po zakończeniu spraw zawodowych. Początek rozpoczął się deszczowo, ale byłem na to tekstylnie przygotowany, więc nie narzekałem. Szło świetnie, niewielki północny wiatr był moim przyjacielem. Końcówka dnia siłą rzeczy wypadła po zmroku - na nocleg dotarłem dobrze po 21:00. Oświetlenie roweru i moje mrugające opaski odblaskowe spisały się na medal. Nocleg wypadł w okolicach Turka w konińskiem.
W drugim dniu odwróciła się cyrkulacja i mimo słonecznej pogody, południowo-zachodni wiatr już po 30 km był odczuwalny w nogach i na średniej. Ale co tam. Tego dnia planowana meta wypadała w Oleśnie i ten plan, mimo sporej odległości prawie udało mi się osiągnąć. Prawie. Dosłownie na kilka km przed metą zatrzymałem się na obiad, głodny jak stopięćdziesiąt. Pierożki były rewelka. Zjadłem i wyruszyłem. Na parkingu w łańcuch zaplątał mi się jakiś gruby stary drut. Łańcuch wciągnął go do przerzutki i wyłamał hak. Przerzutka zawisła na łańcuchu, no i oczywiście od tej pory nie dało się zrobić ani ćwierć obrotu korbą. Grrrr..!
Koniec muzyki, dódom motyki. Początkowo myślałem żeby poszukać serwisu na miejscu zaraz rano. Jednak ten pomysł miał małe szanse powrotu o rozsądnej porze w sobotę. Zbyt małe. Pozostało mi zadzwonić do domu i poprosić o transport brata (Misiek, dzięki!).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz