26 maja 2016

przygody od pierwszych kilometrów

Piękna pogoda, która jawiła się w prognozach na najbliższy bożociałowy weekend, kusiła i zachęcała do ruchu na świeżym powietrzu. Od zawsze ciekawiły mnie tereny wschodniej Słowacji, bo ilekroć wyjeżdżaliśmy na wczasy, to zawsze korzystało się z autostrady D-1, a na wschód jakoś nigdy nie było mi po drodze. Czas najwyższy to zmienić!

Oznajmiłem w domu, że wyjeżdżam i w długi weekend nie należy mnie liczyć do obiadu ;) Wrócę w niedzielę. Żona z dziećmi planowała weekend u teściowej, co trochę ułatwiło mi życie. Zabrałem się do pakowania: sakwy, namiot, śpiwór, mata, trochę ciuchów i gotowe. Wystarczyły trzy worki na tył; przodu na trzy dni nie było sensu pakować.

I tak oto we wczesne czwartkowe popołudnie, po 160 km dojazdu, znalazłem się na parkingu koło Bielańskiego Stawu w Spiskiej Białej. Rozpakowałem rower, bagażnik wrzuciłem na tył samochodu, pozamykałem auto i ruszyłem w drogę. Było lekko z górki, więc pierwsze kilometry minęły mi… nawet nie wiem kiedy.

Dojechałem do Kieżmarku, gdzie na rynku usłyszałem dźwięk pękających strun i zaraz potem charakterystyczne terkotanie. No tak, rower miał już trochę kilometrów za sobą i w sumie nic dziwnego, że zaczęły pękać szprychy w tylnym, dociążonym kole. Tylko dlaczego-akurat-teraz?! Szczęściem w nieszczęściu, szprychy pękły jakieś 20 metrów od serwisu rowerowego, na placu Zamkowym w centrum miasta. Wszedłem do środka i poprosiłem o pomoc. Miły pan szybko zorientował się w czym rzecz i zabrał do roboty, a jak miałem przymusowy czas wolny już na dziewiątym kilometrze. Piękny początek, nie ma co.

Na szczęście, po dwóch godzinach kółko zostało zaplecione i wycentrowane, i mogłem kontynuować podróż. Wskazówki miejskiego zegara wskazywały siedemnastą, kiedy wyjeżdżałem z Kieżmarku. Jedynym pocieszeniem był fakt, że to końcówka maja, więc jasno będzie jeszcze na pewno ze cztery godziny.

Za miastem droga prowadziła cały czas bardzo lekko pod górę, ale wznios zakończył się fantastycznym, za to dosyć krótkim zjazdem do Spiskiego Czwartku. Wieś minąłem szybko, za to kawałek dalej, po prawej stronie wśród pól, mijałem osiedle romskie. Osobliwy to i nie spotykany w Polsce widok – baraki wśród pól.

Na trzydziestym piątym kilometrze wjechałem w obszar Słowackiego Raju i tutaj żarty się skończyły. Na piętnastokilometrowym odcinku, z poziomu około 600 metrów npm trzeba było wspiąć się najpierw na 1050, później trochę zjechać, by następnie znów pokonać dosyć strony, 100-metrowy podjazd. Na szczęście o tej porze dnia na drodze była kompletna pustka: nie minął mnie ani jeden samochód, więc mogłem przy maksymalnej redukcji i niezłej zadyszce napawać się zapachami i dźwiękami otaczającego lasu.

Na koniec moje wysiłki zostały nagrodzone. Ostatnie dziesięć kilometrów pokonałem przy 40-50 km/h serpentynami w dół, z poziomu 950 na 500. Było warto! Do Dobszyny zjechałem kwadrans po dwudziestej pierwszej. Na mapie miałem zaznaczony kemping przy miejscowej szkole. Trzeba było trochę podjechać pod sąsiednie wzgórze, więc prędkością nie grzeszyłem. Widziałem za to, jak odprowadzają mnie dziesiątki oczu romskich dzieci – nacji, która zdawała się szczelnie wypełniać wszystkie osiedla w tej niewielkiej miejscowości. Dojechałem wreszcie do szkoły. Zardzewiała brama, na niej łańcuch i równie zardzewiała kłódka. Oczywiście po kempingu ani śladu. Pomyślałem sobie: i co teraz, gościu? Jedyne, co zaświtało mi na szybko, to to, że po drodze mijałem posterunek policji. Wróciłem więc i zgodnie z dewizą czeskiej i słowackiej policji pomahat' a chranit' opowiedziałem im o mojej rozterce i zapytałem, czy nie znają jakiegoś miejsca noclegowego. Jeden z funkcjonariuszy zaczął się zastanawiać, jak mi to wytłumaczyć, drugi wsiadł do radiowozu i tylko krótko rzucił: jedź za mną. No to pojechałem. Goście gnali po bocznych uliczkach pod górkę 30-40 km/h. Niezłej zadyszki dostałem i ciężko mi było ich dogonić, ale wreszcie zatrzymali się przy jednym z domów. Zadzwonili, otworzyła im gospodyni. – Ten pan szuka noclegu. Ma pani coś wolnego? – Tak, bez problemu coś się znajdzie. Byłem uratowany!

Kiedy policjanci odjechali, okazało się, że wokół wszystkie okoliczne babcie siedziały w oknach i z zaciekawieniem przyglądały się sytuacji. Moja gospodyni zaczęła od pytania: – Co pan narobił, że przyjechał z policją? – Ano, nic. Jestem tu po raz pierwszy i poprosiłem ich tylko o wskazanie miejsca noclegowego. – I co, tak po prostu się zgodzili? W głowie jej się nie mieściło, że policja może pomóc. No cóż, u nas pewnie też do dnia dzisiejszego u wielu osób pokutuje pamięć o latach komuny, w których policja była od pałowania, a nie od pomocy. A ja, że mam z racji miejsca pracy trochę inne podejście, jakoś nie czułem oporów, by poprosić ich o pomoc, tym bardziej widząc rzesze Romów, co do których, pewnie to stereotyp, ale nadal nie czuję jakiegoś szczególnego zaufania.

1 komentarz: