27 maja 2016

przygoda mnie nie opuszcza

Duch przygody nie miał ochoty łatwo ustąpić i trzymał się mnie również drugiego dnia słowackiej wyprawy, i to już od samego rana. Ahoj przygodo – chciałoby się powiedzieć. Począwszy od pękniętych szprych w czwartek, na tej wycieczce było jak u Hitchcocka: najpierw szlag, a potem napięcie tylko narasta.

Cudowne słońce i przepiękna pogoda w środku lasów Słowackiego Raju – czy można sobie wymarzyć lepszy początek dnia? Niby nie. Ale, jak mówią: nie chwal dnia przed zachodem słońca.

Spakowałem się sprawnie i przed dziewiątą zjeżdżałem już w dół do centrum Dobszyny. Tymczasem teren się wypłaszczył i wypadało trochę pokręcić korbami. Jak lekko, jak cudownie się kręciło! Bez żadnych oporów, szło jak z płatka, tylko że… rower mi się zatrzymał. Co jest? Patrzę, a mój łańcuch jak zaskroniec panierowany w przydrożnym piachu leży sobie spokojnie z tyłu, a ja mogę wesoło pedałować, tylko że to nic nie wnosi. Shit! A były to czasy, kiedy nie woziłem jeszcze ze sobą ani skuwki, ani zapasowych oczek do łańcucha. No lipa na całej linii!

Łańcuch stał się bezużyteczny, więc wrzuciłem go do najbliższego kosza na śmieci i tak sobie, już bez napędu, raz to prowadziłem rower pod górkę, a raz zjeżdżałem na nim na zjazdach. Rozglądałem się na lewo i prawo za jakimś sklepem rowerowym, ale w tej przeuroczej mieścinie nie było na to najmniejszej szansy. W ten sposób dokulałem się do stacji kolejowej. Wchodzę, patrzę i szukam rozkładu jazdy, a tu nic! Ani kasy, ani rozkładu. Co jest? Pytam kolejarzy, a oni mi: – Paaanie, tu pociągi pasażerskie już od dobrych dziesięciu lat nie jeżdżą!

Myślę sobie: nieźle. Do najbliższego miasta, Rożniawy, jakieś trzydzieści kilometrów. Ile to będzie na piechotę? Jasne, trochę nadrobię na zjazdach, ale przecież ja tu na cały dzień utknę. Powoli oswajam się z tą myślą. Odchodzę od stacji, zatrzymuję się przy jakiejś stercie drewna, by zmienić buty SPD na adidasy – w końcu czeka mnie przydługawy spacer. Nagle, zza roga stacji wychyla się jeden z kolejarzy i mnie woła. – Choć, zaparzyliśmy ci kawę! Eeeno, super – myślę sobie. Z ochotą wracam na stację. Na spokojnie wychylam z nimi dużą po turecku z blaszanego kubka a tymczasem chłopaki proponują, że mnie podrzucą do Rożniawy. – Ale jak? Przecież to skład drewna, towarowy. – Już ty się nie przejmuj, pojedziesz w maszynie. Fiuuu! Mam niezłego farta, bo nie dość, że uratowany z opresji, to na horyzoncie nie lada gratka kolejowa.

Rozpiąłem sakwy i jedna po drugiej, a na końcu rower, wylądowały w kokpicie lokomotywy. Trochę trwało, zanim ruszyliśmy, bo jeszcze formalności, jeszcze jakieś świstki do podpisu u zawiadowcy stacji, itp. Ale wreszcie jedziemy, jak się okazuje, wzdłuż drogi asfaltowej do Rożniawy. Maszynista żartuje: – Patrz, tu byś trochę poprowadził do kopca, a potem już z górki. Taaa… jak okiem sięgnąć, wznios i to przez dobrych kilka kilometrów. Później co prawda trochę z górki, ale dalej płasko, więc tu też bym nie poszalał. Jak też to super, że zechcieli mnie ze sobą zabrać!

Słuchajcie, to jeszcze nic: jeden z kolejarzy po drodze łapie za telefon i dzwoni. – Ahoj Honza, mam tu takiego Polaka, co mu retiazky strzeliły. Wieziemy go właśnie do Rożniawy. Dostanie ode mnie namiar i przyjedzie do ciebie, ale weź potraktuj go priorytetowo, bo jest w wielodniowej trasie i jeszcze dziś chciałby być w Koszycach.

To był jego kolega z serwisu rowerowego w Rożniawie. No cóż za fantastyczny gość! Doprawdy nie wiem, jak mu dziękować. Są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie!

W pewnym momencie skład się zatrzymuje. Wysiadka! Mała stacja w szczerym polu, początkowo nie rozumiem, o co chodzi, ale posłusznie wypakowuję się z lokomotywy. – My tu pojedziemy dalej, ale nie chcielibyśmy mieć nieprzyjemności, gdyby nasz szef się dowiedział, że cię wieźliśmy. Jasna sprawa! – Patrz. Tutaj podejdziesz sobie do drogi. Widzisz ten kopiec? Podprowadź sobie bicykel na szczyt, a potem masz już z kopca na samo namestie, pójdzie ci gładko. Serwis nazywa się P2 Sport i znajduje się w pasażu przy ulicy Szafarikowej. Na pewno trafisz, zaraz za rynkiem po prawej, po drodze są reklamy.

Jeszcze raz serdecznie dziękuję i prowadzę rower dokładnie według opisu. Po niecałej godzinie jestem na miejscu w serwisie. Zostawiam rower i udaję się na rekonesans po centrum miasta. Mija kolejna godzina i mogę jechać dalej. – Kam teraz? – zagaja szef sklepu. – Do Koszyc, raczej główną drogą. – Aaa to będziesz miał nieźle do kopca. Za Krasną Horką, jakieś dziesięć kilometrów stąd, masz dwustumetrowy podjazd, to trochę się nawdychasz spalin z ciężarówek. Za to później bardzo długi zjazd, na poziom 250m, więc uważaj na siebie! Biorę sobie do serca to, co mi powiedział i rzeczywiście.

Najpierw imponujący zamek na wzgórzu po lewej – to Krasna Horka. Trzeba tu kiedyś koniecznie wrócić i zwiedzić ten obiekt.

Potem długi i mozolny podjazd serpentynami, przy dużym natężeniu ruchu, na przełęcz Soroška (w myślach nazwałem ją sobie przełecz im. George Sorosa). Nieprzyjemnie, ale co robić. Pode mną kończy się długi na ponad cztery kilometry tunel kolejowy w Słowackim Krasie.

Następnie długi, prawie dziesięciokilometrowy zjazd w dół, 350 metrów różnicy poziomów. Udaje mi się trochę nadrobić stracony czas i podnieść dobową średnią. Tam, gdzie to możliwe, zjeżdżam z krajówki, żeby trochę odetchnąć od ruchu. Dzięki temu mam możliwość zatrzymania się na chwilę i zrobienia zdjęcia Doliny Zadielskiej – wąskiego i długiego na trzy kilometry wąwozu w Słowackim Krasie, jednego z najbardziej znanych i najczęściej odwiedzanych na Słowacji. Nie dla mnie jednak: czas i ogromna burza za plecami nie dają mi obejrzeć dokładniej tego cudu natury. Tuż obok, na wzgórzu, wznoszą się ruiny zamku Turniańskiego – kolejnej atrakcji turystycznej. Też nie tym razem. Ale co tam, będzie dokąd wracać!

Jestem teraz najbliżej węgierskiej granicy, miejscami zaledwie 3 km. I proszę, jak to niewiele trzeba pokręcić, żeby dojechać do Mołdawii – właśnie jestem w miejscowości o dźwięcznej nazwie: Mołdawa nad Bodwą. Ale coś chyba jest nie tak z tą Mołdawią, bo miejscowi zamiast „ahoj” wołają tutaj „sziasztok” 😛

Teraz trochę bocznych dróg, terenów poprzemysłowych i już jestem w Koszycach – mieście, które było celem dnia dzisiejszego. Zostało jeszcze trochę dnia, dlatego przed rozbiciem namiotu zwiedzam sobie z siodełka centrum Koszyc i robię kilka fotek.

Finalnie ląduję na kempingu Barca przy alei Czerwony Rak, który najwyraźniej przygotowuje się dopiero do sezonu. Miły pan jeździ kosiarką po polu namiotowym, a ja mam mnóstwo miejsca do wyboru: oprócz mnie, na polu jest tylko jeden kamper i kilka zajętych bungalowów. I tak kończy się pełen wrażeń dzień. Czym zaskoczy mnie jutro?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz