29 kwietnia 2023

pochmurny początek majówki

Z domu wyruszyłem skoro świt samochodem i dotarłem do okolic Trzcianej (Trstená), a dokładnie do Twardoszyna (Tvrdošín). Do Trzcianej musiałbym i tak odbić drogą 59 na północ i nadłożyć jeszcze kilka kilometrów, więc nie miało to sensu. W Twardoszynie licznik pokazał mi równe 150 km. Przepakowałem się więc na rower i przed dwunastą w południe ruszyłem w trasę. Tego dnia wiał chłodny, południowo-zachodni wiatr, co dla mnie oznaczało powietrze w twarz już na pierwszych kilkunastu kilometrach. No trudno. Przynajmniej nie padało.
Na samym początku lekka adrenalinka, czyli jazda wąskim betonikiem nad samą wodą, wymagająca trochę wprawy, żeby nie wpaść do rzeki.
Zauważyłem wcześniej, że Słowacy z wielkim spokojem, bez pośpiechu realizują kolejny fragment trasy szybkiego ruchu R-3, która ma prowadzić mniej więcej od granicy w Chyżnem do węzła z autostradą D-1. Obecnie w śladzie R-3-ki trwają prace na obwodnicy Twardoszyna, po drugiej stronie rzeki Orawa. Łącznik do zjazdu na „zwykłą” drogę nr 59 będzie prowadzić wiaduktem aż do węzła przed kolejną wsią Niżna. Praca „wre” – na budowie nic się nie dzieje, poza tym, że stanowi przeszkodę na drodze rowerowej. Ale któż by się przejmował takim szczegółem, jak wytyczenie objazdu dla rowerów? Postawili płot i zaporę betonową w poprzek ścieżki i tyle. Jakby złośliwie.
Analogicznie z resztą potraktowali to rowerzyści, bo ogrodzenie po obu stronach budowy rozszarpano i otwory w nim pozwalają na bezproblemowy wjazd na budowę nawet tak objuczonym obiektom, jak moja Gertruda. Ja też, podobnie jak miejscowi, postanowiłem pokazać, gdzie mam ich bariery, skoro w tak bezczelny sposób utrudniono mi przemieszczanie, nie informując wcześniej o objeździe. Przejazd przez plac budowy poszedł jak po maśle – na placu nie spotkałem nikogo, nawet stróża. Większym wyzwaniem okazała się jednak bariera po drugiej stronie: tutaj czekał mnie wypych po stromiźnie, z niemałym wysiłkiem. Ale się udało.
Przed samym Orawskim Podzamczem (Oravský Podzamok) zjeżdżam z drogi i kładką, albo jak miejscowi mówią: ławką, przedostaję się na drugi brzeg rzeki.
Odtąd zmieniam kierunek na południowo-wschodni, co oznacza, że z jednej strony wiatr nie będzie mi już tak dokuczał, a z drugiej, że zastąpią go podjazdy.
No tak, zastępują, i to niemal natychmiast. Pierwsza dolina – Przybyska (Pribyšska Dolina), to niespełna sześć kilometrów łagodnego podjazdu bardzo malowniczym i nieuczęszczanym asfaltem wśród lasu i meandrów czystego strumyka Puców (Pucov). Na uwagę zasługują efektowne miejsca postoju podróżnych. Przy jednym z nich bije źródełko wody pitnej.
Potem krótki stromy zjazd w dół i od skrzyżowania kolejny wznios, już znacznie trudniejszy, do szczytu Szlachorki (Šlahôrka) na jakieś 750 metrów npm. Kuriozalny odcinek z dziewiętnastoprocenotwym podjazdem mam na wyjeździe ze wsi Pokrywacz (Pokryváč). Nie ma rady: trzeba zsiąść i wypychać Gertrudę, a i to do łatwych nie należy, taka stromizna. Na szczycie wzgórza otrzymuję od losu w nagrodę bliski i bezpośredni widok na Wielki Chocz (Veľký Choč). Zachmurzony, no ale przecież widziały gały co brały – z pełną świadomością wybrałem wyjazd w pochmurną sobotę, wiedząc, że łapię i tak lepsze okno pogodowe, niż pod koniec majówki.
Za plecami zostawiam wzgórza, a z nimi rozległe łąki i pastwiska Orawy. Zjeżdżam jeszcze stromiej do drogi, która biegnie doliną jakieś sto metrów pode mną. Niezbyt szybko, bo na tym krótkim odcinku czeka slalom resztkami asfaltu między niezliczoną liczbą głębokich dziur.
Na dole wyjeżdżam na trochę główniejszą drogę i znów jest pod górkę, ale przynajmniej asfalt już jest okej. To trawers Gór Choczańskich (Chočské Vrchy), czyli głównego łańcucha gór oddzielającego Orawę od Liptowa. Najtrudniej mam jeszcze do wioski Malatina, bo nie dość że pod górę, to jeszcze dopada mnie deszcz, który czaił się od pewnego czasu za plecami.
Zatrzymuję się na krótko, by założyć pelerynę i mimo wody z nieba, drobię kawałek po kawałku na niecałe 900 metrów npm, najwyżej w dniu dzisiejszym. Za Malatiną zaczyna się uczciwy zjazd, długo długo w dół. Mimo ciągle padającego deszczu trzymam słuszną prędkość i trochę poprawiam sobie średnią. Jest paskudnie mokro. Nie ma czego fotografować, bo woda z nieba skutecznie zasłania wszelkie atrakcje wzrokowe. Kolejne dziesięć kilometrów mija zupełnie nie wiadomo kiedy i już jestem na skrzyżowaniu przy Liptowskim Morzu (Liptovská Mara). Dalej pada, a mój żołądek domaga się opieki. Zatrzymuję się w przydrożnej knajpce, która posiada rozległe zadaszenie i to pozwala mi trochę podeschnąć.
Podczas obiadokolacji przestaje padać, tym lepiej. Pakuję się i ruszam w dalszą drogę. Objeżdżam teraz od północy jezioro – znacie pewnie tę drogę, koło Tatralandii i dalej na wschód, aż do Mikulasza, prawda? Już po kilku pierwszych kilometrach droga jest zupełnie sucha – na pewno nie dlatego, że tak ciepło i woda wyparowała. Tu po prostu nie padało!
Od granic miasta, Liptowski Mikulasz pokonuję fragmentem oficjalnego szlaku SWT, który po tej stronie granicy nazywa się Cesta Okolo Tatier. Elegancki, dedykowany asfalt dla rowerów, z malowaniem i innymi bajerami infrastrukturalnymi poprowadzono nad samym brzegiem Wagu. Tatry, zarówno te Wysokie jak i Niskie, powoli odsłaniają swoje oblicza zza kołderki chmur i mimo wieczoru, aż chce się jechać. A co to dopiero będzie jutro!
Tuż po dwudziestej docieram do mety, czyli kempingu Borowa Syhoć (Borová Sihoť) tuż przed Liptowskim Gródkiem (Liptovský Hrádok). Stary hotel, pamiętający jeszcze czasy słusznie minione, trochę straszy, ale jakichś gości tam jednak widać. Natomiast ogromny kemping jest prawie pusty, nie licząc dwóch czeskich samochodów i namiotów z czeskiej strony Cieszyna. Recepcja i restauracja kempingowa zamknięta na głucho, więc o zameldowaniu i kluczu do prysznica mogę tylko pomarzyć. Ale impreza u Czechów trwa w najlepsze, ognisko płonie, więc rozstawiam się obok nich i tak oto kończę ten dzień pełen przygód.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz