Wiem, nie powinienem zaczynać relacji z nowej wyprawy od wycieczek słownych w kierunku zupełnie innych kierunków. Trzeba się przecież cieszyć tym, co jest tu i teraz. Tym razem nie mogę się jednak powstrzymać, więc pozwólcie, że początek tego odcinka będzie nieco inny, niż wszystkie.
Do trzech razy sztuka? Niby tak, ale chyba jednak nie tym razem. Już po raz trzeci podejmuję próbę wybrania się w kierunku Zakarpacia i Rumunii, i… po raz trzeci bezskutecznie. Pierwszy plan takiej wycieczki zakiełkował w mojej głowie latem 2019 roku. Próbowałem wtedy zainteresować nim kolegę Arka, z którym już nie raz jeździliśmy tu i tam. Niestety, Arek miał wtedy inne plany: chciał pokonać większą część polskiego Green Velo i widząc, że niewiele wskóram, w końcu przystałem na jego propozycję. Finiszowaliśmy wtedy wspólnie w Białymstoku, o czym, mam nadzieję, jeszcze kiedyś napiszę w ramach uzupełniania braków na blogu.W sezonie 2020 też ciągnęło mnie nad Morze Czarne i też to się nie udało. Wówczas, ze względu na Covid i całkowite zamknięcie Rumunii, wyjazd nie był możliwy nawet latem. Pozostał wybór kolejnego kierunku w Polsce i okolicy, na co przystał z kolei kolega Jurek, decydując się ze mną na pół obwodu Polski po zachodniej granicy, o czym traktuje relacja Pogranicze 2020. Moja lepsza połowa oczywiście zaprotestowała, ale ostatecznie stwierdziła: jeśli nie jedziesz sam, to jedź se gdzie chcesz. Jurek natomiast odpadł w Jeleniej Górze ze względu na kontuzję kolana, a ja samotnie dokręciłem do dworca głównego w Gdyni.
W tym roku podszedłem do problemu – jak mi się wydawało – kompleksowo. Ze sporym wyprzedzeniem ogłosiłem plan wycieczki na grupach turystyki rowerowej i na swoim profilu facebookowym. Założyłem nawet dedykowaną grupę na Whatsappie. Zapisało się aż siedmioro chętnych. No wow! Myślę sobie: nareszcie jest realna szansa na dotarcie z Rybnika nad Morze Czarne! Taaa… na kilkanaście dni przed wyjazdem rzuciłem karciane „sprawdzam” i co się okazało? Z siedmiorga turystów w grupie, znów zostałem sam. Ten ma inne plany, dla tamtego trasa za ciężka, więc jak nic znowu lipa! Początkowo nawet zaparłem się, że co tam, sam też dam radę, no i zaczął się lament. Nie miałem tego szczęścia co w 2020, że spod domu wyruszaliśmy we dwóch. Tym razem jechałem ewidentnie sam, dlatego dla uspokojenia starszych i młodszych płci pięknych w rodzinie, stwierdziłem, że zamienię kierunki i przyszłoroczny plan wykonam teraz.
Trasówkę na Rumunię i Zakarpacie miałem rozpracowaną w drobnych szczegółach – walczyłem z tym przez ponad tydzień, na długo przed wyjazdem. Odcinki, profile, odpoczynki, zwiedzanie… A teraz, w sobotni poranek, zamiast wsiadać na rower, siadałem sobie dziarsko do laptopa i do planowania nowej trasy, mając na wszystko godzinę, góra dwie. W ciągu tych kilku chwil zdążyłem wytyczyć i wrzucić do licznika zaledwie ślad z Rybnika do Mikulowa – na więcej nie było czasu. Stwierdziłem, że przecież resztę wyklikam sobie na komórce w namiocie któregoś wieczoru, i też będzie.
W ten sposób, w sobotnie przedpołudnie znalazłem się na zupełnie innej trasie, niż planowałem przez ostatnie pół roku. Od razu przypomniał mi o tym południowo-zachodni wiatr, który cisnął w twarz od pierwszych kilometrów. No tak, chciałeś być dobry, to masz! Jak się później okazało, ten wiatr w twarz miał mi towarzyszyć z małymi przerwami aż do Salzburga…
Ale słuchajcie, wystartowałem i to jest najważniejsze! Najpierw górki i dolinki na trasie do Wodzisławia. Jeżdżę czasem przez Wrębę i dalej, Biery, za hałdą Marcela, aż do Radlina II czy Wodzisławia. Zawsze na pusto. A tym razem to jest coś! Dwadzieścia dwa kilogramy w sakwach, plus szesnaście kilo Czarnej Gertrudy, to prawie czterdzieści kilo do wożenia, a cel gdzieś tam, daleko, na południu Europy! Niejeden pewnie zapyta: po co aż tyle tłuc ze sobą, nie da się tego odchudzić? Pewnie tak, ale jeśli jedziesz sam, to musisz umieć sam sobie radzić z awariami. W grupach nie wozi się zdublowanych przedmiotów, ale jadąc samotnie, nie masz z kim podzielić się bagażem i taszczysz dosłownie wszystko.
No ale jedziemy dalej. Wodzisław mijam gładko, potem jeszcze podjazdy do Turzy, Gorzyc i siu…! Zjeżdżam sobie w dół do Bramy Morawskiej. Za Olzą trzymam się nadal krajówki 78 i mijam most na Odrze w Zabełkowie. Po prawej stronie jest przydrożny Zajazd przy Kominku. Tu pierwszy stop. Jest przecież pora obiadowa a czuję niezłe ssanie. Z radością odkrywam, że w bufecie mają typowo czeskie rozmaitości. Mnie interesuje smażak i kofola. W trakcie obiadu, od Krzanowic nadciąga pierwsza, ciemna jak ołów i pełna deszczu, chmura. Na szczęście mija mnie bokiem i pełny „chlup” robi sobie dopiero nad Jastrzębiem, a tu ledwie straszy lekkim kapuśniakiem.
Napełniwszy zbiornik do syta udaję się w dalszą drogę. Piękna asfaltowa trasa rowerowa prowadzi wzdłuż nowej obwodnicy Chałupek od przejścia granicznego aż do meandrów Odry. Ja jadę akurat w odwrotnym kierunku, ale prowadzi się znakomicie. Docieram szybko do przejścia i starym mostem przejeżdżam Odrę po raz kolejny – tym razem po to, by znaleźć się po drugiej stronie, w Republice.
Na rynku w Starym Boguminie ustawiam sobie nawigację śladem, który zdążyłem wytyczyć w domu. Na mapie występuje on jako EuroVelo 4, ale w terenie tego nie widać. Są tylko literowe oznaczenia tras ostrawskich – moja akurat ma literkę E. Początkowo prowadzi ona starą drogą na Ostrawę. W Pudłowie stają mi przed oczami obrazki z wyjazdów z wujkiem Gienkiem po piwo we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Wtedy nie było jeszcze autostrady i droga, którą jadę, była najgłówniejszą z głównych, a teraz? Teraz przejeżdża tędy co najwyżej jeden samochód na kilka minut.
Znów wyszło słońce i jest ciepło. Na tyle ciepło, że nad stawem we Wierzbicach aż by się chciało zatrzymać i zanurzyć w chłodnej wodzie. Ale nie, jadę dalej, bo dnia braknie. Za stawem trasa wskakuje nad Odrę, potem przez most w Koblowie i już jestem na terenach rekreacyjnych w parku Landek. A tu? Impreza na całego, w końcu mamy weekend i środek wakacji! Pełno tu pieszych i rowerzystów, gra jakaś lokalna tanc-grupa a do barów ustawiają się kolejki. Nic – myślę sobie – krótki postój należy mi się jak psu buda! Ale kwadrans i zbieram się w dalszą drogę. Trzeba pokonać most na Hulczyńskiej, który jest w częściowym remoncie, tzn. wahadło dla samochodów, a przejścia dla pieszych zamknięte. Jakoś tam udaje mi się przecisnąć i za mostem ładuję się znów na wał i szlakiem z literką G, a następnie L próbuję wydostać się na południe. Kurcze, ta Ostrawa ciągnie się i ciągnie, normalnie neverending story! Bardzo, ale to bardzo pocieszające jest to, że praktycznie na całej długości na razie leży asfalt.
Z huku miasta i krajobrazów przemysłowych wyjeżdżam dopiero w okolicach Zabrzegu. Szlak nadal kurczowo trzyma się Odry, jednak tutaj zdecydowanie więcej jest już łąk i rozlewisk. Za Proskowicami droga zwęża się i doprowadza mnie do fikuśnego wiszącego mostku na potoku Ondřejnice, następnie przechodzi w gruntową drogę wśród pól, by wreszcie po dwóch kilometrach znów stać się asfaltową. Za wsią Košatka z prawej strony dołącza czeska droga rowerowa nr 5, która będzie mi towarzyszyć z przerwami prawie do samej granicy z Austrią. Jest dobrze oznaczona, natomiast oznaczeń EV-4 jak nie było, tak nie ma. Teren zaczyna się fałdować z przewagą podjazdów. Odra jest już niewiele szersza od Rudy w Rybniku i w niczym nie przypomina mi tej ogromnej rzeki, o której pisałem w ubiegłym roku.
Na dziewięćdziesiątym kilometrze jestem we wsi Bernatice nad Odrą i tutaj definitywnie rozstaję się z zacną rzeką, która ucieka w prawo i za miejscowością Odry, już na terenie poligonu Libawa, ma swoje źródła. Okolice setnego kilometra obfitują bodaj w najciekawsze elementy: najpierw krótki, osiemdziesięciometrowy podjazd na jednym kilometrze drogi do Herzmanic, skąd ładnie widać ruiny zamku Stary Jiczyn na kopcu o tej samej nazwie. Z Herzmanic już szybko w dół wjeżdżam do Kraju Ołomunieckiego i nad kolejną rzekę: Beczwę, która będzie mi towarzyszyła przez prawie cały jutrzejszy dzień. Beczwa pośrednio wpada do Dunaju, a więc pierwszy wododział – między Bałtykiem a Morzem Czarnym, mam już za sobą. Pozostaje tylko dotrzeć na kemping AMK do morawskich Hranic, czyli pokonać ostatnie osiem kilometrów. Ale w dół rzeki to już relaks.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz