01 maja 2023

Pierwszy Maj z ośnieżonymi szczytami w tle

Poniedziałek 1 maja, zgodnie z prognozami, okazał się najcieplejszym i najbardziej pogodnym dniem mojej majówki. Od rana ani jednej chmurki na niebie, przyjemnie ciepło, w tle daleko ośnieżone szczyty Tatr Bielańskich, aż chce się jechać dalej! Spakowałem się i koło dziesiątej byłem gotów do dalszej drogi. Plan miałem taki, by dociągnąć do Jeziora Sromowieckiego jeszcze po słowackiej stronie, bo tamtędy jest trochę bliżej. Po prostu droga tak nie zawija wzdłuż Dunajca, jak po naszej stronie.
Na kempingu OSP nie było warunków, by zrobić sobie śniadanie i kawę, dlatego przejechałem z powrotem kładkę do Czerwonego Klasztoru i dalej, wzdłuż drogi, znalazłem sobie dogodną wiatę z ławostołem. Słuchajcie, miejsce na śniadanie udało mi się wybrać naprawdę zacne! Tutaj kanapki, woda się grzeje, a kilka metrów dalej flisacy na swoich łodziach i raftingowcy – istny tłum na rzece. W tle oczywiście Trzy Korony. I choć mogłem się poczuć trochę jak małpa w zoo, to poranna konsumpcja w takich warunkach okazała się jednak czystą przyjemnością.
Pakuję się i jadę dalej, bo już wpół do dwunastej. Zdążę, spokojnie, bo dziś w planach niecałe 90 kilometrów i najmnniej wymagający terenowo odcinek. Ale i tak czas ruszać.
Po drodze, jeszcze będąc po słowackiej stronie, mija mnie najpierw jakaś duża wycieczka rowerowa, a potem parada zabytkowych aut. Dawno już nie widziałem starej Octavii, pojazdów z dykty typu P70 (protoplasta Trabanta) czy innych wynalazków motoryzacji, które dziś, z racji gabarytów, bardziej przypominają na wpół zabawkowe pojazdy. Co jakiś czas trafia się jakiś Buick czy Lincoln, ale to rzadkość. W tej długiej na kilkadziesiąt pojazdów kawalkadzie, najczęstszą marką jest oczywiście Skoda, a czasem Zastava, Fiat czy Żiguli.
Po Polski wjeżdżam w Łysej nad Dunajcem. Na granicy zatrzymał się jakiś polski autobus, z którego ludzie wylegli do jedynego otwartego spożywczaka. Zatrzymuję się na chwilę, bo skończyła mi się woda. Ale nie. Trzydzieści osób w ogonku do kasy to jednak przesada. Święto nie święto, będzie gdzieś dalej okazja, to się zatrzymam, tu naprawdę nie ma co tracić czasu. No i za kilka kolejnych kilometrów trafia mi się ta okazja na zupełnie pustej stacji paliw w Niedzicy.
Za Niedzicą plan początkowo miałem taki, żeby zawinąć do Kacwina i tam wrócić na szlak SWT. Na rondzie w Niedzicy myślę se, że jednak nie. Wznios na drodze do Kacwina okazuje się całkowicie zbędny. Wybieram drogę lokalną do Łapsz Niżnych, skracając sobie przy okazji o kilka kolejnych kilometrów, bo musiałbym wywinąć prawie w tę i z powrotem. Bez sensu.
Droga lokalna w Łapszach prowadzi dalej na zachód aż do głównej trasy Nowy Targ - Bukowina Tatrzańska, ale szlak SWT, na który właśnie powróciłem, odbija pod górę, by przez Dursztyn, Nową Białą i dalej, meandrować aż do Nowego Targu. I dodajmy: bardzo pod górę. Jasna, co za podjazd! Na niecałych czterech kilometrach wznoszę się o jakieś 200 metrów wyżej.
Słoneczko dopieka, jest coraz cieplej, ale w nagrodę od losu, już na górze, dostaję w prezencie cudowną panoramę na ośnieżone Tatry Wysokie. U góry na krótkim odpoczynku dociera do mnie Marta, która również robi szlak SWT i również w trzy dni, ale nie jest tak załadowana jak ja, bo spała na kwaterach. Postanawiamy wspólnie dotrzeć do Nowego Targu, w którym aktualnie mieszka, razem zawsze odrobinę raźniej.
Na zjeździe za Dursztynem, oprócz bielutkich szczytów Tatr po lewej, na wprost pojawia się też ośnieżony szczyt Babiej Góry, równie piękny i równie majestatyczny.
Dojazd do Nowego Targu szlakiem SWT prowadzi najpierw asfaltowymi drogami lokalnymi, a przed miastem szutrowymi ścieżkami leśnymi pośród mokradeł Boru na Czerwonem. Po wyjeździe z lasu zupełnie nieoczekiwanie docieramy do lotniska sportowego, a wzdłuż niego do pierwszych blokowisk Równi Szaflaskiej. Jest popołudnie, przyjemnie ciepło, świąteczne klimaty, nad głowami latają szybowce, ludzie wylegli na zewnątrz.
Na pierwszych światłach rozstaję się z Martą, która mieszka bardziej w centrum, a ja jadę dalej na zachód. Wróć, to znaczy ja jeszcze wracam na chwilkę. Kawałek wcześniej była budka z lodami – to dobry pomysł, żeby w ten ciepły dzień oszukać żołądek i sprawić sobie trochę przyjemności.
Potem już na wprost przez miasto i dalej na zachód, w kierunku Chochołowa.
Za Nowym Targiem znajdziecie chyba najlepiej przygotowany fragment Szlaku Wokół Tatr: dedykowany asfalt rowerowy wzdłuż drogi, niewielki, prawie niewyczuwalny wznios i fantastyczna panorama Tatr – początkowo Wysokich, a później Zachodnich, z Giewontem na pierwszym planie. Szlak omija trudny teren Podhala z takimi perełkami jak Ząb czy Ratułów i biegnie tutaj prawie prosto i płasko. Tu naprawdę ciężko się zmęczyć. Człowiek po prostu pruje na wprost i ani się spostrzeże, kiedy mija Czarny Dunajec.
Co istotne, w drodze do granicy nie dociera on do drogowego przejścia w Chochołowie, tylko przez Infrared (jak sobie w myślach nazwałem wieś Podczerwone), po kilku kilometrach, wpada zupełnie nieoczekiwanie z powrotem na Słowację. Odcinek z Nowego Targu do Trzcianej to szlak żelazny, to znaczy zagospodarowany po przekształceniu starej linii kolejowej. W Podczerwonem trafia mi się ostatnia okazja, żeby napaść brzuch. Jest już późne popołudnie, więc czas ku temu najwyższy. Początkowo myślałem, że zatrzymam się, jadąc już samochodem do domu, w Chacie Slanickiej nad Jeziorem Orawskim, ale przeciez lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu, tym bardziej, że zawsze można spudłować.
A tutaj, w okolicy byłej stacji kolejowej aż proszą się o zatrzymanie dwie restauracje dedykowane rowerzystom. Ceny może nie są najniższe, ale zainteresowanie spore no i nie trzeba szukać już nic poza szlakiem.
Po zrobieniu dobrze żołądkowi, ruszam na ostatni odcinek pętli do Twardoszyna. Do granicy mam jeszcze delikatnie (bardzo delikatnie) pod górę, ale z chwilą jej przekroczenia trasa robi się niemal idylliczna: wśród wspaniałych widoków i panoram obniżam się powoli do Trzciany, niemal dwadzieścia kilometrów pokonując zupełnie bez angażowania nóg. Ostatnie kilka kilometrów z Trzciany do Twardoszyna pokonuję zwykłą drogą samochodową, bo na tym odcinku nie ma już ani śladu po SWT. Kiedy docieram z powrotem do samochodu, jest jeszcze jasno i bardzo przyzwoity czas na przepakowanie się.
Tak oto kończy się moja przygoda z SWT. Przejechałem, zobaczyłem, polecam!




* * * * *

A tak, podsumowując, wygląda cała przebyta przeze mnie trasa, z podziałem na dni:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz