Tegoroczny wyjazd kajakowy z naszych związków zawodowych zaplanowano na połowę czerwca. Trasa kajakowa przebiegała nurtem rzeki Bukowa - prawobrzeżnego dopływu Sanu, malowniczym przełomem lasów janowskich w zachodniej części Roztocza.
Dojazd rozłożyłem sobie w sumie na trzy etapy. Biorąc tylko trzy dni urlopu, mogłem wyruszyć już we wtorek po pracy. Spakowany i gotowy dotarłem spokojnie rano pociągiem do pracy do Katowic. Czerwcowe słońce świeci najdłużej, dlatego po piętnastej, również bez pośpiechu, wyjechałem w kierunku wschodnim, przedzierając się przez ruchliwe o tej porze drogi aglomeracji.
Ruch stał się znośny dopiero w okolicy Pogorii, ale tylko na chwilę. Dalej, z Dąbrowy, trasa prowadziła przez Ząbkowice, Sikorkę (ahoj, Luxus!) i Chruszczobród drogą 796, a ta, jako ważny skrót z Dąbrowy do Zawiercia, bywa zatłoczona, zwłaszcza podczas popołudniowych powrotów z pracy.
Nie popełniłem ponownie błędu z trasy, którą wcześniej tędy robiliśmy z Jurasem i nie zboczyłem w Sikorce na boczną drogę przez pola do Chruszczobrodu. Nie róbcie tego. Droga jest piaszczysta i mocno się wznosi - człowiek traci dużo energii w imię nie wiadomo czego.
Od towarzystwa samochodów udało mi się uwolnić dopiero za Zawierciem.Bocznymi drogami w okolicach Morska planowałem dotrzeć do kempingu w Siamoszycach, przy ośrodku Ciechana nad zalewem Krztyni. Niestety plan się nie powiódł - to kolejny kemping-duch na OpenStreetMap. Pocałowałem tylko zardzewiałą kłódkę na bramie i pozostała mi improwizacja w temacie szukania noclegu.
Od tej pory przesuwałem się od posesji do posesji, wypatrując gospodarza, którego mógłbym się zapytać o miejsce na namiot. Pogoda dopisywała, więc opcja jak najbardziej realna. Dojechałem tak do Dzwonowic przed Pilicą. Patrzę, a po prawej dyskutuje sobie trzech gości. Zatrzymuję się i pytam o spanie, a oni, że nie ma problemu, mogę się rozbić za remizą przy płocie. Dla mnie okej, tylko czy ktoś mnie z tego miejsca nie przegoni? - Nie bój nic. Ja jestem prezes OSP, ten gość obok to sołtys, a ten trzeci to proboszcz, tyle że po cywilu. Tak oto trafiłem na inscenizację rozmowy między panem, wójtem i plebanem. No prawie ;)
Rano obudziłem się skoro świt i sprawnie przeprowadziłem pakowanie. Pogoda zapowiadała się wyśmienicie: słonko grzało od wczesnych godzin i nie dawało się wyspać. Trochę też czułem się jak małpa w zoo, bo co rusz ktoś przechodził chodnikiem i gapił w moją stronę. Zrobiłem pamiątkowe foto miejsca noclegowego i zacząłem pakować namiot, kiedy na chodniku zebrała się grupka zaciekawionych dzieciaków. Tego już było za wiele. Przyspieszyłem pakowanie i po chwili już jechałem w dalszą drogę.
Kielecczyzna to jak dla mnie kalka nazw miejscowości ze Śląska. Najpierw, dosyć szybko dotarłem do Wodzisławia, gdzie przeciąłem budowę nowej S7-ki. Ciągle w głowie miałem te dni, w których mijałem Wodzisław w strugach deszczu na trasie z Sędziszowa do Sandomierza. Teraz Słońce grzało aż miło. Karma wraca!
Przed Pińczowem przekroczyłem linię Nidy a potem lekko pod górkę i już byłem na rynku. Tutaj postanowiłem zatrzymać się na dłużej na drugie śniadanie.
Nigdy wcześniej nie wywołałem takiego zainteresowania swoją osobą! Przypadkowi przechodnie zagajali mnie, skąd jadę i dokąd, wyrażając zainteresowanie i zdziwienie. Zawsze miło pogadać, zwłaszcza, kiedy jedzie się samemu.
Tymczasem zjadłem i wyruszyłem w dalszą drogę. Za czas jakiś okazało się, że do Chwałowic mam zaledwie dwa kilometry w lewo. Nie, nie skręciłem. Zamiast tego pognałem dalej na Chmielnik a potem polskie Carcassonne, czyli Szydłów, zagłębie śliwki.
Kolejny postój zrobiłem tam, gdzie kur dźwięki, czyli przy pałacu Kurozwęki. Tutaj na ruszt wrzuciłem sobie barszczyk ukraiński i pierogi – uroki Polski Wschodniej. Pyszne i przy tym niedrogie.
Słońce tego pięknego dnia chyliło się już ku horyzontowi. Za Staszowem licznik przekroczył mi 130 kilometr tego dnia – czas najwyższy, żeby zatrzymać się i poszukać jakiegoś sensownego noclegu.
Po prawej miałem ośrodki wypoczynkowe OSiR-u nad Dużym Stawem, pośród sosnowego lasu – wprost wymarzone miejsce na spanie! Na miejscu ceny domków okazały się na tyle niskie, że nie warto było rozstawiać namiotu. Zaszyłem się w drewnianym domku, w zasadzie dowolnie przeze mnie wybranym – wszystkie były puste i dostępne.
Taki nocleg pod dachem, jeśli jest niedrogi, ma właściwie więcej zalet niż wad w porównaniu z namiotem. Pierwszą i chyba najważniejszą jest to, że rano wstajesz i od razu masz godzinę w prezencie, bo nie trzeba zwijać namiotu. Dodatkową zaletą jest na pewno deszczoodporność takiego rozwiązania.
Zapowiadał się jednak kolejny słoneczny poranek, więc teraz ten argument nie miał znaczenia. Dość powiedzieć, że już za dziesięć ósma byłem w trasie, co przy planowanych 100-110 km dawało spory zapas czasowy na ewentualne niespodzianki po drodze. Tak więc… wyjechałem z Golejowa.
Szło mi sprawnie. Do linii Wisły droga cały czas obniża się i ten odcinek pokonuje się naprawdę szybko. Za Wisłą zjechałem na Tarnobrzeg a potem dalej na Stalową Wolę.
Pierwszy raz byłem w tych okolicach i ze Stalowej Woli zapamiętałem jeden charakterystyczny obrazek, to znaczy specyficzną, jak na polskie warunki, urbanistykę miasta. Sporo tu dużych, siermiężnych osiedli i blokowisk rodem z lat pięćdziesiątych. Układ bloków rozplanowany według założonej geometrii.
Podobne blokowiska spotkałem wcześniej w krakowskiej Nowej Hucie i w czeskim Hawirzowie. Te rodem z epoki Bieruta kloce nie kojarzą się z niczym miłym dla oka, dlatego z przyjemnością opuściłem to miejsce, tym bardziej, że do celu już blisko.
Teraz czekało mnie przekroczenie linii Sanu i ostatnie dwadzieścia kilometrów przez lasy w kierunku Janowa Lubelskiego. Było trochę pod górę, ale wiatr wiał sprzyjajacy i zgodnie z założeniami udało mi się dotrzeć do ośrodka o wiele wcześniej, niż zakładało rozpoczęcie zlotu. Dojechałem jeszcze przed naszą ekipą z Rybnika, która wybrała się przecież samochodem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz