30 czerwca 2020

kurs na Skalne Miasta

Nazajutrz już przed dziewiątą byliśmy w trasie. Trochę wkręcili nas właściciele stancji, mówiąc, że rano do 850 musimy opuścić pokój. Cóż z tego, kiedy właścicielka przyszła już kwadrans po ósmej i dała dziesięć minut na wyjazd. Chcąc nie chcąc, musieliśmy prędko spakować się i ruszyć w drogę. Plus był taki, że przy dobrej pogodzie mieliśmy niezłą okazję, by nadrobić wczorajsze braki. A pogoda nam sprzyjała tego dnia.
Nie wjeżdżaliśmy do Bystrzycy, bo nie było nam po drodze. Przecięliśmy łąki i pola na Wilkanów i Domaszków, aby potem wjechać w Góry Bystrzyckie. Po drodze, na dziewiątej było widać Górę Igliczną, a na jej szczycie coś, co z daleka wyglądało trochę jak dwie ogromne spiczaste sosny. Później okazało się, że tylko jedna z tych sosen jest faktycznie sosną. Drugi kształt to kościół, którego wieża i obrys z daleka faktycznie również przypomina drzewo. Nie mam niestety zdjęcia – zmuszony jestem odesłać was do innych źródeł w internecie.
Powróćmy jednak na trasę. Jak napisałem, uderzyliśmy w Góry Bystrzyckie, czyli tym razem zachodnią krawędź patelni zwanej Kotliną Kłodzką. Kolejny długi podjazd i niekończąca się wieś Różanka, a potem coraz bardziej stromy podjazd wzdłuż potoku o tej samej nazwie.
Na bezimiennej przełęczy na poziomie 630 za plecami odsłonił nam się ładny widok na Masyw Śnieżnika, Stąd łatwy, ale niezbyt szybki zjazd w dół do doliny Orlicy. Nie było nam niestety dane nacieszyć się nim, przede wszystkim z powodu kiepskiej jakości asfaltu.
Po dotarciu do Niemojowa okazało się, że to „pole biwakowe” to tak naprawdę kawałek łąki z metrową trawą i drewniana wiata. Pewnie dałoby się tam przekimać na dziko, ale problem z wodą i sanitariatami trzeba by jakoś rozwiązać. Ostatecznie wyszło, że ostatni nocleg to był bardzo dobry wybór.
Mając w pamięci, że w Czechach nadal obowiązują obostrzenia pandemiczne dla Ślązaków, z dziką satysfakcją obserwowałem patrol policyjny na granicy w Mostowicach, zatrzymujący każdy samochód wjeżdżający do Czech. My granicy nie zamierzaliśmy tutaj przekraczać.
Potem, mijając po drodze zalew na Orlicy w Rudawie, udało mi się uchwycić sielski obrazek owiec nad wodą, nieczęsto spotykany widok w dzisiejszych czasach.
Tymczasem za Lasówką, już w Górach Orlickich, droga zaczęła się piąć w górę coraz konkretniej. Jak się miało potem okazać, miał to być najwyżej położony punkt naszej wyprawy – ośrodek narciarski Zieleniec z wysokością przekraczającą 950 m npm.
Wcześniej niemałe zdziwienie – zarówno Jurka, jak i moje – wywołała tablica „Duszniki Zdrój” na wjeździe do Zieleńca. Co jak co, ale tego bym się nie spodziewał.
Za Zieleńcem droga zaczęła ostro pikować w dół i ani się obejrzeliśmy, kiedy już jechaliśmy krajową „ósemką” w kierunku Kudowy. Po drodze objawił się nam efektowny poniemiecki wiadukt w Lewinie Kłodzkim z początku XX wieku, oczywiście nadal czynny.
Stąd do Kudowy już rzut beretem. Po drodze doszedłem do wniosku, że jeśli wybieramy czeski wariant noclegowy, to nie ma sensu pchać się przez Karłów i Tłumaczów do Teplic, tylko trzeba przekroczyć granicę pieszą w Czermnej i kierować się na Police nad Metují. Będzie krócej i ominiemy Szczeliniec. Tak też zrobiliśmy – pełny luz i znacznie mniej wymagająca trasa. Jedyne, co nie dawało mi spokoju, to ryzyko, że na campingu nas nie będą chcieli zameldować z powodu Corona. Miałem pewien plan: przed wyjazdem poprosiłem kolegę, aby zaopatrzył się w paszport, sam też go zabrałem. Obaj mamy stare dowody osobiste (z adresem zameldowania), natomiast w paszportach nie ma adresu. Ten mogliśmy wtedy podać deklaratywnie – jakikolwiek, nie ze Śląska.
Czas jednak pokazał, że Czesi po ogłoszeniu otwarcia granic dla Ślązaków od 1 lipca podeszli do problemu w sposób typowy, czyli olewając tę sztywną datę. Pani na kempingu w Teplicach wyglądała na wyraźnie zadowoloną, że „znów pojawili się turyści z Polski, bo od pół roku nikogo nie było”. Ale, po kolei, bo zanadto wybiegłem do przodu.
Krótko po przekroczeniu granicy dotarliśmy do Hronova – pierwszego miasteczka po tamtej stronie. Obaj z Jurkiem mieliśmy wielką ochotę na smažaka z hranolkami, plus oczywiście tatarska omačka. Zjechaliśmy lekko z trasy do Staroczeskiej Hospůdki – lepszej decyzji nie można było podjąć: ser był wyśmienity!
Po około pół godzinie, ruszyliśmy w stronę Teplic z pełnymi brzuchami.
Odcinek do Polic przebiega wzdłuż ruchliwej drogi regionalnej, ale większość można spokojnie jechać chodnikiem, który tu pełni również rolę ścieżki rowerowej. Nie jest źle. W Policach zjechaliśmy na boczną drogę, prowadzącą początkowo stromo pod górę. Na szczęście był to ostatni podjazd tego dnia. Dzięki temu mieliśmy też okazję przyjrzeć się prawdziwej czeskiej wsi, z dala od zgiełku, gdzie czas się prawie zatrzymał.
Wreszcie dotarliśmy do Teplic. Pamiętałem to miasteczko z naszej weekendowej eskapady na skalne miasta z Mateuszem przed kilkoma latami. Problem w tym, że ta miejscowość dość słabo przypominała mi obrazy zapamiętane przed laty. Hm, żebym miał aż taką sklerozę? Pamiętam np. kemping na wzgórzu, bezpośrednio nad centrum miasta. A tu, tor kolejowy w miejscu, w którym spodziewałem się pola namiotowego. Dziwne…
Oczywiście nasz kemping był, tyle że w innym miejscu, niż się tego spodziewałem. No nic. Podjechaliśmy, pani wyliczyła nam cenę 145 Kč za osobę + namiot, a domek za 290 Kč za noc. Kurcze, kto by w tej sytuacji rozbijał namiot? Pogoda była niezła, ale cena zdecydowanie nie zachęcała do dodatkowej zabawy, dlatego długo się nie namyślając, wpakowaliśmy się do domku. I znów noc bez namiotu…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz