Już od dłuższego czasu obiecywałem mojemu Mateuszowi, że podobnie jak dwa lata temu w Dolinki Krakowskie, tak i w tym roku zabiorę go na weekend namiotowy na dwóch kółkach. I w końcu udało się! Przedostatni weekend wakacji spędziliśmy w Górach Stołowych.
Pogoda dopisała. W piątek pojechałem po niego do babci, zapakowaliśmy rowery i w drogę. Na miejsce postoju samochodu wybrałem Karłów, bo w ten sposób odpadł przynajmniej jeden problem zabezpieczania rowerów - można było spokojnie przejść się na Szczeliniec, a dopiero potem spakować i ruszyć w dalszą drogę.
Na miejsce dotarliśmy po 23:00. Zjechałem na duży parking koło restauracji w Karłowie i znalazłem dogodne miejsce do parkowania. Na zewnątrz było chłodno i ciemno, i to ostatecznie przesądziło o tym, że zamiast rozbijać namiot na pierwszą noc, rozłożyliśmy maty i śpiwory z tyłu auta i zasnęliśmy sobie grzecznie na parkingu.
Ranek powitał nas rześko i słonecznie. Krótko po wyjściu z samochodu pojawił się cieć parkingowy po opłatę. Sześć złotych za dzień. Poprosiłem go, by wypisał od razu na dwa dni, bo będziemy tu stać do niedzielnego popołudnia. A on na to, że nocą tu stać nie można, bo ruch na parkingu niepokoi gości z pobliskiego hotelu. Uśmiechnąłem się do siebie pod nosem - byś ty człowieku wiedział, kiedy tu przyjechaliśmy... Poszedłem w zaparte: nie będzie nas tu w nocy, bo wybieramy się na pętlę rowerową i wrócimy jutro. Dobrze - powiedział - możecie zatem stać tu do 11:00. Ja na to: nie ma szans, do jedenastej nie zdążymy. Bezpieczny czas to 18:00. - Hmm, to będzie kosztować 15 zł do 11:00. Po powrocie dopłacicie za niedzielę jeszcze 6 zł. Drogo, ale było bezpiecznie, więc nie chciało mi się szukać niczego na dziko. Dobra. Gość skasował 15 zeta i wypisał potwierdzenie na... sobotę i niedzielę :) Czeski film. Oczywiście po powrocie już nikt od nas nic nie chciał.
Ale wróćmy do wycieczki. Piękne widoki i dosyć pusta, z racji wczesnej pory, ścieżka turystyczna (na szlak wyruszyliśmy przed dziewiątą rano), sprawiły, że góra naprawdę robiła fajne wrażenie. Matikowi się podobało i po powrocie ocenił swoje zmęczenie na "10 procent". No tak, myślę, to wina rodziców. Dziecko za dużo gra na komputerze i widzi świat przez pryzmat pasków postępu...
Tuż przed zejściem z labiryntu skalnego stała sobie drewniana budka, a obok niej stół nakryty ceratą. To tak żeby turyści nie mieli wątpliwości, że są w Górach Stołowych :D
Po zejściu na parking zdjęliśmy rowery z bagażnika i teraz dopiero zaczęła się właściwa impreza rowerowa. Po załadowaniu sakw i karimaty, mój Globetrotter znów wyglądał i ważył tak jak w ubiegłym roku podczas wyprawy na Wschód. Wierzcie mi, taki bolid prowadzi się zupełnie inaczej, niż na pusto. Trzeba się przyzwyczaić i umiejętnie balansować ciałem, by konstrukcja trzymała pion.
My tymczasem zjechaliśmy trochę w dół, by na pierwszym większym rozjeździe skręcić na trawers do Błędnych Skał. Trochę podjazdu i oczywiście Mateusz zaczął sapać, jęczeć i co rusz prosić o odpoczynki. Zatrzymywałem się co któryś raz, czasem umawialiśmy się też na odpoczynek w jakimś charakterystycznym miejscu. Po kilku chwilach nasz bohater się jednak wyrobił i zaczął mnie wyprzedzać. Ja grzecznie, cały czas tak samo, przełożenie 1:1 i 8-10km/h. On - w zależności od sił, raz z przodu, raz z tyłu.
Droga do Błędnych Skał ma szerokość jednego samochodu, dlatego zarządca wprowadził ruch wahadłowy, który zmienia kierunek co pół godziny. To dosyć osobliwe rozwiązanie na polskich drogach. Moim skromnym zdaniem jednak na tej drodze powinien być całkowity zakaz ruchu samochodowego. Jest wąsko i stromo, drogą masowo poruszają się piesi i rowerzyści i łatwo o jakiś incydent. Jeśli bace potrafili zamknąć 9 km drogi do Morskiego Oka, to nie wierzę, że tu na odcinku 4 km nagle zabrakłoby turystów. Być może mniej byłoby pań w szpilkach w labiryncie skalnym, ale o ile wzrosłaby drożność ścieżki turystycznej! Teraz w najwęższych szczelinach ścieżki zatykają niedzielni turyści, którzy bez samochodu prawdopodobnie w ogóle nie przyjechaliby do Błędnych Skał.
A właśnie, jeśli o szczelinach mowa - Mateuszowi Błedne podobały się bardziej niż Szczeliniec, bo pomimo nazwy, więcej szczelin i labiryntów odkrył w tym drugim miejscu. Widać to właśnie szczeliny zdecydowały, co jest dla niego najciekawsze. Zjazd z Błednych Skał do Kudowy był bajecznie wygodny i szybki. Początkowo zastanawiałem się, czy nie skrócić sobie drogi i nie udać się szlakiem do Pstrążnej. Kolejnym celem była bowem Kaplica Czaszek w Czermnej, a droga przez Pstrążną wydawała mi się krótsza. Zasięgnąłem języka wśród miejscowych. Obsługa Błędnych Skał nie umiała powiedzieć, czy w ogóle przejadę z sakwami. Odpowiedzi udzielił dopiero sprzedawca w jednym z kiosków. Szlak jest wąski, stromy i po drodze są schody. Rower trzeba nieść. Ok, dzięki, nie mam więcej pytań!
Zjechaliśmy więc dookoła. Przy okazji cyknąłem Matikowi foto na tle parku zdrojowego w Kudowie. Stąd do Kaplicy Czaszek już rzut beretem. Po obejrzeniu kolekcji około 3 tysięcy czaszek i wysłuchaniu przewodnika, ruszyliśmy w kierunku granicy z Czechami. Przejście do Małej Czermnej jest, jak przystało na Schengen, niemal niezauważalne. Po prostu zmienia się język na tablicach z nazwami ulic i to tyle.
Ok, jesteśmy w Czechach. Kierunek: kolejne skały (a jakże!) - skalne miasta w Cieplicach i Adrszpach. Jedziemy sobie, jedziemy... i dojeżdzamy do Cieplic. Droga nie warta szczególnego opisu, ale za to miasteczko jak najbardziej. Niechcący trafiliśmy bowiem na trzydziesty Międzynarodowy Festiwal Filmów Alpinistycznych. Nie mieliśmy oczywiście zamiaru iść na film, ale sam festiwal oraz imprezy towarzyszące (koncerty, stioska z odzieżą i sprzętem wspinaczkowym) przyciągnęły rzeszę maniaków wspinaczki i w miasteczku było po prostu aż przyjemnie przebywać.
Poszukaliśmy campingu. Ten w centrum wydawał nam się stanowczo za mocno oblężony i hałaśliwy, a co za tym idzie stwarzał ryzyko pożegnania się z własnym wyposażeniem podczas nieobecności w namiocie. Wybraliśmy się więc dalej na północ, przejechaliśmy wejście do Skał Cieplickich i po chwili znaleźliśmy pole namiotowe jak marzenie - cichutkie, ale nie puste; poza miastem, ale blisko na piechotę. Rozstawiliśmy namiot i dawaj spowrotem. Głód dawał już o sobie znać, więc długo się nie zastanawiając, stanęliśmy w kolejce po jidlo. Mmm, dobre było! Wzięliśmy sobie po ogromnej i grubej pajdzie chleba ze smalcem z krojoną w krązki chrupiącą cebulą na górze. Pycha! Do tego jeszcze grillowane karczki, kiełbasa z rusztu no i tata oczywiście miejscowy browar, a Matik kofolę.
Do namiotu wracaliśmy ciemną, ale główną drogą. Po raz pierwszy tak dobrze sprawdziły się moje opaski odblaskowe z migającymi diodami. Do tego jeszcze latarka czołowa i taki zestaw naprawdę robił wrażenie i sprawiał, że czuliśmy się bezpiecznie i komfortowo.
W niedzelę rano wyruszyliśmy na zwiedzanie skalnych miast. Byłem tu już kiedyś i wiedziałem, że wszystkiego obejść nie zdążymy. Wybrałem pętlę w Adszpaskim Mieście Skalnym, a potem powrót szlakiem łączącym oba miasta i powrót do namiotu bramą skał cieplickich. Poza niewątpliwym urokiem skał adszpaskich nie mogłem wyjść z szoku, jak można było tak zaniedbać główny szlak łączący obie formacje skalne. Początkowo wygodne drewniane stopnie w miarę trasy są coraz bardziej wyłamane, do tego stopnia, że przejście niektórymi przewężeniami wiąże się nieraz ze stromą wspinaczką po skałach i korzeniach drzew. Po podmokłych terenach wiodą natomiast drewniane pomosty, a raczej ich szczątki. Czasem trzeba balansować po belkach nośnych, bo pozostały już tylko one. Jeden most przez potok jest jednostronnie zarwany, innego w ogóle brakuje.
Ale dla Matika takie utrudnienia to tylko frajda. O ile na początku, po wejściu do Skał Adszpaskich w jego rankingu wygrywały szczeliny Błędnych Skał, o tyle po przejściu całości pierwsze miejsce przyznał jednak skalnym miastom. Trudną wspinaczkę między szczelinami i survival na mostkach porównał do przygód Indiany Jonesa i stwierdził, że to jest lepsze, niż park linowy, do którego wcześniej chciał mnie zaciągnąć. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że dobrze wybrałem kolejność zwiedzania.
Popołudniowy powrót do Polski był - tak jak sobotni przyjazd do Czech - mało intersujący i niewart opisu. Końcówka pętli po polskiej stronie okazała się za to sprawdzianem dla nas obu: 9 km ciągłego i momentami stromego podjazdu Drogą Stu Zakrętów z Radkowa do Karłowa dała nam niezły wycisk. Matiemu, bo takich długich i męczących podjazdów jeszcze nie próbował, a mi, z uwagi na tylny nielekki przecież ładunek. Postanowiliśmy robić sobie odcinki początkowo półtorakilometrowe, a później dwu. I udawało się nam nawet zachwać ten reżim. Po półtorej godzinie zmęczeni, ale usatysfakcjonowani, dotarliśmy do samochodu i szczęśliwie wróciliśmy do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz